Waddington przejawia zamiłowanie do grzebania w archiwach kina gatunkowego przypominające pasję, z jaką Quentin Tarantino przez całą karierę przywraca światu zapomniane smaczki spaghetti westernów czy blaxploitation, ale na tym podobieństwa kończą się. Reżyserce z Bilbao bliższe są filmy grozy i to te dawniejsze, tworzone z rozmachem i przepychem, chociażby pierwsze inkarnacje potworów studia Universal albo ich brytyjskie odzwierciedlenia w produkcjach firmowanych przez Hammer Films.
W konsekwencji zupełnie inne są również narzędzia, jakimi Waddington posługuje się. "Paradise Hills" nie jest stylizowane na obskurny obraz, którego bohaterowie mogliby mieszkać tuż za ścianą każdego z nas. Dominują przepych, dopracowane co do najmniejszego szczegółu scenografie i gustowne szaty jakby żywcem wyciągnięte z "Alicji w Krainie Czarów" Tima Burtona. Od pierwszych scen z ekranu wylewa się lukier, którego mdły smak wzmacnia tandetna, popowa piosenka, ale da się wyczuć, że za rogiem czyha coś niepokojącego, co prędzej czy później musi odmienić sposób prowadzenia narracji. Trochę jak w teledyskach Melanie Martinez albo Poppy. Co ciekawe, o ile producenci współpracujący z Tarantino wydają krocie, żeby ich wspólne dzieła wyglądały na niskobudżetowe, o tyle tutaj za niewiele udało się stworzyć obraz wyglądający na znacznie droższy.
W realizacji "Paradise Hills" wsparły Waddington niemal wyłącznie jej rówieśniczki, a każda z nich ma tak unikalną charyzmę i tak solidny warsztat, że chciałoby się je oglądać jak najczęściej. W rolę główną wcieliła się Emma Roberts - jeden z największych talentów roztrwanianych w Hollywood (grała między innymi w "American Horror Story", "Złu we mnie" i w "Królowych krzyku"); w pozostałych występują natomiast Danielle Macdonald (Patti Dombrowski z "Patti Cake$"), świetnie rapująca i muzycznie niestety mało aktywna Awkwafina czy Eiza González (czyli między innymi Santánico Pandemonium w serialowym "Od zmierzchu do świtu"), a Milla Jovovich zalicza najlepszy występ od... chyba nawet od lat 90.
Wybór samych kobiet nie jest - rzecz jasna - przypadkowy. W zamierzeniu reżyserki "Paradise Hills" miało być przygodowym filmem fantasy z rodzaju tych, gdzie grupa zacieśniających coraz bliższe więzi osób ratuje świat. Trochę jak "Władca pierścieni", ale z Drużyną Pierścienia, w której znalazłby się Galadriela, Éowina, Arwena i pani Proudfoot. Feministyczny duch towarzyszy filmowi w subtelny sposób, niemniej głośno i wyraźnie stawiane są pytania o sens wywierania na kobietach presji do wypełniania absurdalnych i represyjnych ról przyjętych przez zachodnie społeczeństwa jako normę. Żeby to dostrzec, trzeba już przed seansem mieć utrwaloną wrażliwość na podobną tematykę, a z drugiej strony można również oddać się samej przygodzie, bez dodatkowych rozważań.
Trudniej sklasyfikować "Paradise Hills" ze względu na wiek. Wystarczyłoby wyciąć zaledwie kilka scen, a dałoby się tę historię oglądać z dwunasto-trzynastolatkami, a z drugiej strony obecność tych scen nie zwiększa atrakcyjności filmu dla osób dorosłych i prawdopodobnie część z nich mniej więcej w połowie będzie odczuwać znużenie. Nierówny scenariusz to najsłabszy element debiutu Waddington i trochę szkoda, że to, co w nim najciekawsze rozmywa się w mniej interesujących pomysłach.
Podobnie jak wiele filmów, z których Alice Waddington czerpie inspiracje, także "Paradise Hills" może uwalniać swoje uroki dopiero z biegiem czasu i kto wie, czy następne pokolenia nie będą widzieć w nim zapomnianego kultowego filmu - to na tyle odstająca od standardów i dziwaczna produkcja, że łatwo się niej zauroczyć. Na dziś pozostaje jednak odrobina niedosytu, bo zdaje się, że hiszpańską reżyserką stać na znacznie więcej i jeszcze nie w pełni rozwinęła skrzydła.
Paradise Hills
Hiszpania, 2019
Nostromo Pictures
Reżyseria: Alice Waddington
Obsada: Emma Roberts, Danielle Macdonald, Milla Jovovich