Pierwszy akt to odgrzewanie gatunkowego standardu - wygłupiające się nastolatki, zapoznawania się z ich paczką, impreza, jakaś legenda, w którą nikt nie wierzy, więc koniecznie trzeba rzucić jej wyzwanie... A później - zgodnie z wytycznymi - musi dojść do "rozpieczętowania" przedmiotu trzymającego w ryzach demona czy inną zjawę, w co przez długi czas nikt nie będzie chciał uwierzyć. Do napisania tak miałkiego scenariusza potrzeba było aż trzech osób, w tym Guillermo del Toro, który często posługuje się kliszami, ale zazwyczaj ze znacznie większą sprawnością.
Poniekąd sytuację ratuje reżyser, André Øvredal, który zdecydowanie zbyt rzadko staje za kamerą - jego "Łowca trolli" i "Autopsja Jane Doe" to kawał świetnego kina. Tutaj nie dość, że do dyspozycji miał niezbyt udany scenariusz (dorzućmy jeszcze kilka nie najlepiej wyegzekwowanych jump scare'ów czy archaiczną postać typu "magical negro"), to jeszcze na planie spotkał się z młodocianą obsadą niby już nie amatorską, a jednak do pięt niedorastającą chociażby dzieciakom z ekranizacji "Tego" w interpretacji Andresa Muschiettiego. W tak trudnych warunkach udało mu się stworzyć intrygujący nastrój i tylko to zachęca do wytrwania do końca seansu, a przynajmniej odbiorcę dorosłego, który niejedno już widział.
Twórcom "Upiornych opowieści po zmroku" trzeba oddać, że nie celowali w gusta starszej, doświadczonej na polu oglądania filmów grozy publiczności, a trzynasto-piętnastoletni widzowie mogą nie znać palety gatunkowych klisz. Nie usprawiedliwia to jednak odtwórczego podejścia do nastoletniego horroru, bo czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci... W zamierzeniu prawdopodobnie miało to być trochę więcej od "Gęsiej skórki", a wszyło nieco mniej niż we "Wrotach" z 1987 roku albo "Duchu" z 1982 roku. Nie stawiałbym zarzutu o to, że film nie straszy, a wręcz stoję na stanowisku, że nie jest to immanentna cecha gatunku (horror może równie dobrze śmieszyć), ale jak już w tytule pojawiają się "upiorne opowieści", to chciałoby się poczuć dreszczyk emocji, a nie jedynie podskoczyć w siedzeniu, bo ktoś znienacka wyskoczył zza rogu.
Na domiar złego twórcy zdecydowali się na płytkie nawiązania polityczne. Wielu dzisiejszych reżyserów i scenarzystów czuje się niemalże w obowiązku, by realizować to, co w pedagogice znane jest jako "ukryty program", czyli przekazywanie własnych poglądów pod fasadą innych treści. Warto to robić, kiedy faktycznie ma się coś do powiedzenia, a w dodatku posiada się umiejętność ubrania przekazu w przekonujące środki artystyczne. Nie warto, kiedy akcję osadza się w 1968 roku i bezrefleksyjnie stawia się znak równości pomiędzy Nixonem a Trumpem. To banał i raczej przybijanie piątki osobom o zbliżonym światopoglądzie, niż prowokacja do przemyśleń.
W Stanach Zjednoczonych "Upiorne opowieści po zmroku" radzą sobie całkiem nieźle, w niespełna tydzień po premierze niemalże zwróciły budżet, ale tamtejsza publiczność ma nieco inną perspektywę. Przez całe lata 80. Alvin Schwartz publikował papierowy pierwowzór filmu, krótkie opowiastki jeszcze bardziej przypominające te pierwotne, "ogniskowe" legendy, a w związku z tym do kin pomaszerowała również nieco starsza publika, głodna kolejnej nostalgicznej pożywki. Polski widz nie ma za sobą podobnego doświadczenia, antologia ukazała się dopiero niedawno i to ona miała uszczknąć blasku filmu, a nie na odwrót. Sądząc jednak po dość chłodnym przyjęciu, przedstawienie tego materiału jako nowy w 2019 roku zupełnie się nie sprawdziło, a ekranizacja wypada niewiele lepiej.
Upiorne opowieści po zmroku
Tytuł oryginalny: Scary Stories to Tell in the Dark
USA, 2019
1212 Entertainment
Reżyseria: André Øvredal
Obsada: Zoe Margaret Colletti, Michael Garza, Gabriel Rush