Pierwszy akt to dramat o próbie pojednania ojca i syna. Starszy to typowy macho z zamierzchłej przeszłości, twardziel, który jednym haustem potrafi wypić butelkę wina, ale jednocześnie czuje, że jego czasy się skończyły, więc butelek jest w jego życiu coraz więcej. Młodszy ma trudności z panowaniem nad emocjami, próbuje zaimponować ojcu znajomością gwiazd (twierdzi, że Kendrick Lamar i Chance the Rapper to jego najlepsi kumple, a kiedy spostrzega, że nie wywarło to żadnego wrażenia na rodzicu, dorzuca jeszcze Eltona Johna), a jedną z najcenniejszych rzeczy w jego życiu jest iPhone w limitowanej wersji, zaprojektowany przez Lorde. Wood i Stephen McHattie są w tym pokoleniowym sporze znakomici, ale najciekawsze dopiero przed nami...
Zatrzymajmy się na chwilę na postaci reżysera. Ant Timpson debiutuje w tej roli, ale jako producent zrealizował kilka z najwybitniejszych dzieł współczesnego kina gatunkowego. Jego filmografia rozsławiła nowozelandzkie, czarne poczucie humoru, pełne groteski i bezkompromisowego drwienia z poprawności politycznej. "Deathgasm", "Areszt domowy" czy "Turbo Kid" to przebłyski geniuszu, a "Come to Daddy" można wymienić obok nich jednym tchem. W drugim akcie dostajemy tego pełen obraz, kiedy ton zostaje zmieniony z intymnego dialogu dwóch niegdyś bliskich sobie osób na krwawy absurd pełen niedorzecznych żartów. Żartów opartych głównie o dialogi i niemalże kreskówkowe czarne charaktery, w odpowiednim momencie skracanych i wolnych od pułapki, w jaką wielu twórców kina klasy B z radością wpada, śmiejąc się z własnych wygłupów zbyt długo. Dłużej niż zebrana na sali publiczność.
Wszystko, co dzieje się dalej jest do tego stopnia niespodziewane i gna w tak zawrotnym tempie, że zdradzenie choćby jednej sceny mogłoby popsuć przyjemność z samodzielnego odkrywania świata wykreowanego przez Timpsona. Gdzieś po drodze atmosfera zostaje wypośrodkowana, a te wszystkie trupy ostatecznie padają nie tylko ku naszej uciesze, ale również jako symbol odbudowywania więzi ojca i syna, co dodatkowo wzmacnia oddziaływanie obydwu oblicz filmu. Prosty, a jakże skuteczny zabieg, bo kiedy mamy do czynienia z gore w niezakłóconej postaci, po kwadransie można już przywyknąć do odciętych kończyn i dziesiątek litrów rozlanej krwi, a kiedy zostaje skondensowane i wstrzyknięte w dużej dawce raz na jakiś czas, wygląda jeszcze bardziej imponująco. I to samo w drugą stronę - rodzinny dramat łatwiej uchronić przed telenowelizacją, kiedy przeplata się z widowiskową brutalnością.
W dzisiejszym kinie najbardziej zaskakujące obrazy powstają wewnątrz albo wokół filmu grozy. Na Octopus Film Festival 2019 dostaliśmy kilka argumentów przemawiających za tą tezą, dodatkowych coraz częściej dostarcza także mainstream (dowodem są chociażby cztery nominacje do Oscara dla "Uciekaj!"). Horror może pozwolić sobie na wielką odwagę i romansowanie z dowolnym innym gatunkiem filmowym, a Timpson w "Come to Daddy" korzysta z tego przyzwolenia z rozmachem. Oby odtąd za kamerą stawał jak najczęściej.
Come to Daddy
Kanada/Nowa Zelandia/Irlandia/USA, 2019
Firefly Films
Reżyseria: Ant Timpson
Obsada: Elijah Wood, Stephen McHattie, Michael Smiley