Koprodukcja hiszpańska, estońska, etiopska, łotewska i rumuńska - nie trzeba nawet czytać opisu, już ta informacja sugeruje, że czeka nas niecodzienny seans. A jeżeli to nie wystarczy, kilka pierwszych sekund i galeria bardzo nietypowych, charakterystycznych twarzy głównych bohaterów każdego z widzów weźmie z zaskoczenia. Reżyser Miguel Llansó (w 2015 roku na festiwalu Nowe Horyzonty można było zobaczyć jego debiut - "Okruchy") doskonale zna symbolikę filmu klasy B i odwołuje się do niej z rzadko spotykanym rozmachem. W roli głównej obsadził stałego współpracownika, Daniela Tadesse (człowieka o zdeformowanym ciele, koszmarnym dzieciństwie, a dzisiaj cieszącego się dużą popularnością w rodzimej Etiopii), który z jednej strony może kojarzyć się z filipińskim, mierzącym niecały metr odpowiednikiem Jamesa Bonda - Weng Wengiem, z drugiej jego postać osadzono w kliszy "ostatnia akcja przed emeryturą". Oczywiście to będzie najtrudniejsza akcja.
Pełen opis wszystkich dziwactw byłby właściwie streszczeniem scenariusza, więc tylko wyliczę kilka przeobrażonych przez Llansó schematów - człowiek w stroju Batmana z ocenzurowanym symbolem na piersi (wyraźne nawiązanie do dawnych tureckich podróbek, gdzie na przykład Kapitan Ameryka i meksykański zapaśnik Santo walczyli ze złowrogim Spider-Manem); ninja mistrzowie kung-fu wyróżniający się jedynie kolorem pasów (trzeba też oddać, że i choreografia, i kadrowanie scen walk okazały się ciekawsze niż w większości hollywoodzkich blockbusterów); intencjonalnie nie w czas podłożony angielski dubbing; wykorzystanie stockowych, archiwalnych zdjęć (bo kogo stać na wypożyczenie łodzi podwodnej?); straszenie Związkiem Radzieckim; bogobojni ciemnoskórzy; podstępny Włoch; gumowe robale przypominające przeciwników Power Rangers; miłosny trójkąt... Aż trudno uwierzyć, że to wszystko zmieściło się w osiemdziesięciu trzech minutach, a co więcej, nie jest zaledwie odhaczaniem obowiązkowych punktów i żerowaniem na nostalgii. Llansó skonstruował to tak, żeby miało sens i posuwało fabułę naprzód.
"Jesus Shows You the Way to the Highway" ma również drugie oblicze. To nie tylko rozrywkowy film dla tych, którzy zjedli zęby na niskobudżetowych produkcjach z lat 80., to także pokaz ogromnej determinacji, dbałości o szczegóły i swoiste... dzieło sztuki. Znakomite wykorzystanie animacji poklatkowej, ożywienie papierowych masek (zdaje się, że Roberta Redforda i Richarda Pryora), intensywny, free jazzowy podkład w scenach akcji - chociaż temat i treść to wyżyny absurdu, zazwyczaj zostają ukazane w sposób przypominający eksperymentalne kino kameralne. Llansó wygenerował cały odrębny świat, retrofuturyzm, w którym najbardziej zapomniana elektronika świata nagle zaczyna przypominać wynalazki z przyszłości, a w dodatku nie ma tu ani jednego przypadkowego przedmiotu, elementu garderoby, pojazdu czy nawet pleneru. Podczas gdy w Hollywood niemal wszystkie miasta świata inscenizowane są w Vancouver albo w stanie Atlanta (ze względów podatkowych, rzecz jasna), kiedy ten maleńki film zabiera nas do Etiopii, to naprawdę w Etiopii jesteśmy, a zróżnicowane otoczenie w połączeniu ze świetnymi zdjęciami robią piorunujące wrażenie.
W 2019 roku nie ma dla kina żadnych granic. Sztuka i kicz łączą się z tak dużą łatwością, że trudno rozpoznać, gdzie kończy się jedno, a gdzie zaczyna drugie, gdzie kończy się kino gatunkowe (i jaki to właściwie gatunek), a gdzie zaczyna artystyczne. "Jesus Shows You the Way to the Highway" to jeden z najciekawszych przypadków, jakie w tej kategorii znajdziecie, a przy okazji to także piekielnie dobra komedia.
Jesus Shows You the Way to the Highway
Hiszpania/Estonia/Etiopia/Łotwa/Rumunia, 2019
Lanzadera Films
Reżyseria: Miguel Llansó
Obsada: Daniel Tadesse, Guillermo Llansó, Agustín Mateo