Reżyserski debiut A.T. White'a od pierwszych minut uderza w przygnębiający ton. Aubrey (Virginia Gardner) miota się, spogląda w dal szklanymi oczami, w samotności wypija ulubioną herbatę zmarłej przyjaciółki, a towarzyszą jej na przemian dźwięki dwóch najsmutniejszych instrumentów na świecie - skrzypiec oraz fortepianu. W prywatnych rzeczach nieboszczki natrafia na kilka zaskoczeń, tajemnic, które ukrywamy nawet przed najbliższymi osobami. A także tajemnicę o końcu świata.
Przez chwilę może się wydawać, że próba wyciśnięcia łez jest zbyt nachalna, a White grawituje w kierunku pretensjonalnego dramatu. Trwa to mniej więcej dwadzieścia minut - czyli tyle, ile każdy powinien znieść przed rezygnacją z reszty seansu - i nagle nastrój zmienia się, jesteśmy świadkami sceny rodem z horroru, a w dodatku z całkiem przyzwoitymi efektami CGI. Od tego momentu "Starfish" przeobraża się jeszcze kilkukrotnie, od tego momentu zaczyna się magia.
Każdy, kto przeczytał opis filmu - albo przynajmniej wyliczankę gatunków, do których jest zaliczany - będzie przygotowany na zmianę nastroju, a jednak kiedy wreszcie przychodzi, kiedy zaśnieżone, opustoszałe miasteczko przestaje być przyjaznym miejscem, napięcie gwałtownie rośnie. Przestawienie się z jednej skrajności w drugą nie jest aż tak rzadkie (na tegorocznym Octopus Film Festival mogliśmy to zobaczyć chociażby w "Łowcy głów"), White przestawia natomiast wielokrotnie, zaskakując na przykład czymś, co najcelniej można by określić jako teledysk stylizowany na japońską animację wrzucony w sam środek filmu albo nawet celem, jaki wyznacza głównej bohaterce - musi odnaleźć kilka kaset magnetofonowych rozrzuconych po miasteczku, odtworzyć wszystkie naraz, wyemitować sygnał za pośrednictwem masztu radiowego i w ten sposób ocalić ludzkość przed apokalipsą... Brzmi jak klasyk wprost z taśmy VHS? Może tak, ale zostaje zrealizowane w tak wiarygodny sposób, że w trakcie seansu nie przychodzi nawet do głowy możliwość, jakoby te kasety wcale nie miały zbawczej mocy.
White manewruje pomiędzy czystą, niezobowiązującą rozrywką a historią przesiąkniętą rozpaczą i tęsknotą, ale niepozbawioną celu, którym jest odnalezienie w całym tym osobistym nieszczęściu sił, by uratować świat. Virginia Gardner (znana także z ubiegłorocznego remake'u sequela "Halloween") sprawdza się w tej roli znakomicie i kradnie cała uwagę nie tylko dlatego, że rzadko widzimy kogoś innego na ekranie, ale przede wszystkim ze względu na talent do emanowania emocjami. Niecodziennym i nie zawsze udanym zabiegiem jest z kolei wyciąganie muzyki (nie tej instrumentalnej, lecz rockowych kawałków) na pierwszy plan, co sprawia, że czasami zamiast seansu filmowego, dostajemy coś na kształt programu stacji MTV (a przynajmniej tej z lat 90.). Wiąże się to prawdopodobnie z wielką miłością reżysera do indie rockowej muzyki, sam śpiewa w mało znanym Ghostlight.
Momentami (zwłaszcza w finale) igranie z fabułą odbywa się na pograniczu surrealizmu, a forma staje się ważniejsza niż treść, co niektórych może frustrować, ale jeżeli lubicie dziwne, otwarte zakończenia w stylu finału trzeciego sezonu "Twin Peaks", istnieje duże prawdopodobieństwo, że "Starfish" również trafi w wasz gust. Niby jest to kino gatunkowe, ale właściwie nie wiadomo, pod jaki gatunek należałoby je podciągnąć. Science-fiction? Horror? Jak byście nie wybrali, i tak będzie to jeden z tych filmów, których przeoczyć nie powinniście.
Starfish
USA, 2018
We Are Tessellate
Reżyseria: A.T. White
Obsada: Virginia Gardner, Christina Masterson