Niepochlebne opinie pod adresem "Truposze nie umierają" są zrozumiałe. To jak porzucenie rocka progresywnego na rzecz popu przez Genesis po odejściu Petera Gabriela albo sięgnięcie po gitarę elektryczną przez Boba Dylana, co słuchaczy z połowy lat 60. oburzyło do tego stopnia, że podczas Newport Folk Festival odcięto mu prąd. Kiedy potrafi się dużo, a z premedytacją robi się mniej, kiedy szlachetną, artystyczną wizję zamienia się na rozrywkę, zawsze pojawia się opór, ale nic na to nie poradzę - dawno nie bawiłem się w kinie tak dobrze.
Jarmusch wie, jak popularne są dzisiaj nawiązania, gatunkowa ikonografia, subtelne przemycanie smaczków, które fani tygodniami analizują na forach i pozwala sobie na nawiązanie absolutne, bo nie do konkretnych dzieł i postaci, a właśnie do naszego sentymentu. Tam, gdzie scenarzyści gimnastykują się, żeby powstałych z grobów nie nazywać mianem zombie, tam nie dość, że bezwstydnie używa tego zakazanego słowa i szeregu synonimów, to jeszcze pomija typowy wątek wyparcia i dywagacji. Kiedy padają dwie pierwsze ofiary, jeden z policjantów natychmiast diagnozuje: Myślę, że to były zombie. Okazuje się, że obecność Iggy'ego Popa w obsadzie nie jest jedynym nawiązaniem do punk rocka, mamy tu także łamanie reguł w iście buntowniczym duchu.
Zabawa z publicznością ma wiele oblicz. Sturgill Simpson otrzymał kampanię reklamową, o jakiej większość muzyków może tylko pomarzyć - zarówno on, jak i utwór tytułowy w jego wykonaniu są wymieniani nagminnie, a w dodatku Jarmusch kilkukrotnie pozwala sobie na "burzenie czwartej ściany" (co jest raczej żartem z trendu, niż istotnym środkiem narracyjnym) i ustami bohaterów określa "The Dead Don't Die" jako motyw przewodni. Mocne więzi ze światem realnym to dodatkowy walor ludyczny. Adam Driver z brelokiem Star Destroyera, Bill Murray i jego postać wzbraniający się przed emeryturą, kosmitka Tilda Swinton (przy okazji nie tylko nazywa się Zelda, ale również jest świetnym odwzorowaniem postaci z najsłynniejszej gry Nintendo), kurier RZA pracujący dla... Wu-PS - to zabawne, subtelniej pokazane niż w "Deadpoolu", smaczki, które zacierają granice pomiędzy fikcją a rzeczywistością.
Najmniej udane są z kolei wątki polityczne. Steve Buscemi w czerwonej czapeczce z napisem Keep America White Again i psem wabiącym się Rumsfeld to dość banalna drwina i chociaż w pełni rozumiem palącą potrzebę skrytykowania działalności obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, jako żart zupełnie to nie działa. Niepotrzebna jest również narracja Toma Waitsa w finale, który wyjaśnia, że przez całe film mamroczące o swoich obiektach pożądania zombie (klasyczne zainteresowanie mózgiem zostało wyparte przez pożądanie kawy, kariery modelki czy dostępu do wi-fi) to alegoria kapitalizmu... Wydarzenia z ekranu ukazują to na tyle celnie, że dodatkowy komentarz to wręcz obraza dla inteligencji widza, nie wspominając nawet o tym,że od czasu "Świtu żywych trupów" George'a A. Romero stawianie znaku równości pomiędzy żywymi trupami a omamionymi konsumentami stało się wielokrotnie powielaną kliszą.
Kiedy po seansie opuszczałem salę, usłyszałem rozmowę pomiędzy dwoma młodymi widzami, którzy zastanawiali się, jaki właściwie obejrzeli film. Internet natychmiast podpowiedział im, że horror, więc z nonszalancją uznali: To wcale nie było straszne - trzy na dziesięć. Nie będę rozwodził się nad tym, że wzbudzanie strachu nie jest immanentną cechą tego gatunku, ani nad tym, jak często widzowie patrzą na ekran, ale nie potrafią interpretować tego, co się na nim dzieje. Warto natomiast podejść do "Truposze nie umierają" bez oczekiwań. Nie spodziewać się filmu Jarmuscha, nie spodziewać się horroru czy filmu o zombie, a jedynie dać się ponieść absurdalnej wizji szaleńca.
Truposze nie umierają
Tytuł oryginalny: The Dead Don't Die
USA, 2019
Animal Kingdom
Reżyseria: Jim Jarmusch
Obsada: Bill Murray, Adam Driver, Tilda Swinton