Losy Shafta są o tyle ciekawe, że każdy jego remake jest jednocześnie sequelem i faktycznie mamy już do czynienia z wielopokoleniową rodziną twardych gliniarzy. Niestety twórcy za każdym razem decydują się na pozostawienie oryginalnego tytułu, przez co mamy już trzy filmy zatytułowane "Shaft" (z 1971 roku, z 2000 i tegoroczny). To zabieg coraz częstszy (innym przykładem może być chociażby "Halloween"), nastawiony na skuteczny marketing przed premierą filmu, ale za kilkanaście lat będą z niego wynikały jedynie nieporozumienia.
Ewolucja Shafta celnie pokazuje kinowe trendy. W pierwszym wcieleniu Richard Roundtree wykreował wzorcową postać protagonisty blaxploitation, który choć przerysowany i nieco stereotypowy, stał się afroamerykańskim bohaterem. W roku 2000 o blaxploitation pamiętał w Hollywood już chyba tylko Quentin Tarantino, więc John Singleton (autor znakomitych "Chłopaków z sąsiedztwa") postawił na poważniejszą wersję i nie wyszło mu to na dobre. Jego wizja to typowy produkt swoich czasów, równie bezduszny jak inne filmy sensacyjne z tego samego okresu - "60 sekund", remake "Aniołków Charliego" autorstwa McG czy druga i zdecydowanie najgorsza odsłona "Mission: Impossible". Pod koniec drugiej dekady XXI wieku wiatr ponownie sprzyja jednak kiczowi, tyle że tym razem kontrolowanemu i Tim Story (ten sam, który wyreżyserował obydwie "Fantastyczne Czwórki" sprzed ponad dziesięciu lat) robi z tego użytek.
Na ekranie pojawia się aż trzech Shaftów, w tym ten oryginalny, ale prym wiedzie Samuel L. Jackson, co zaskoczeniem być nie może. Motherfucker w jego ustach jest przecież czystą poezją, a w rolach, w których może się wygadać dostarcza doskonałej rozrywki, nawet jeżeli cała reszta jest co najwyżej średnia. A cała reszta "Shafta" z 2019 roku właśnie taka jest. Fabułę skoncentrowano wokół niezbyt interesującego śledztwa, właściwie pretekstowego, ciągniętego tylko po to, żeby w jakiś sposób zlepić dialogi i wytyczyć początek oraz koniec. Rekompensuje to natomiast uchwycenie zderzenia pokoleń.
Shaft to oczywiście samiec alfa, koleś o chamskim sposobie podrywania kobiet i kipiącym testosteronie. W latach 70. w Nowym Jorku było takich facetów na pęczki i do filmu z tamtego okresu nikt nie powinien mieć pretensji, że ukazuje realia swoich czasów. Dzisiaj jednak podobny typ uchodziłby za śliski i najmłodszy z Shaftów (Jessie T. Usher) również to dostrzega. To poprawny politycznie "wykształciuch", który gardzi przemocą, a znacznie bliższego jego sercu są ideały feministyczne. Przy okazji dostajemy także klasyczny podział na złego i dobrego glinę, co przez mnie więcej połowę filmu dostarcza paliwa wystarczającego do gapienia się w ekran z zainteresowaniem, ale formuła wypala się przedwcześnie, powoli wygasają i akcja, i humor, zostaje tylko walka o przetrwanie, bo czy większą stratą czasu będzie wytrwanie do końca, czy przerwanie seansu po godzinie?
"Shaft", "Wielki sukces Shafta" i "Shaft w Afryce" to trylogia, którą trudno nazwać dziełem wysokich lotów, ale jej specyfika, znaczenie w popkulturze i wpływ na amerykańskie kino zapewniły jej ważne miejsce w historii. "Shaft" z 2019 roku to film, który można obejrzeć w niedzielne popołudnie w ramach relaksu i tyle. Za kilka lat nikt o nim nie będzie pamiętał.
Shaft
USA, 2019
New Line Cinema
Reżyseria: Tim Story
Obsada: Samuel L. Jackson, Jessie T. Usher, Richard Roundtree