Oryginalna trylogia - stworzona przez Barry'ego Sonnenfelda, Willa Smitha i Tommy'ego Lee Jonesa - była... w porządku. Nie są to szczególnie udane filmy (zwłaszcza sequele), ale zjadliwe, a część pierwsza doskonale dokumentuje nieco czerstwe poczucie humoru panujące w Hollywood pod koniec lat 90. Dlaczego w taki sam sposób próbuje rozśmieszyć się widza ponad dwie dekady później? To już znacznie trudniej wytłumaczyć, niemniej da się zauważyć niepokojący trend cofający Fabrykę Snów do przeszłości. Podobnie jak "Hellboy" Neila Marshalla przypominał kino superbohaterskie z początku XXI wieku, a nowa wersja "Smętarza dla zwierzaków" sprawiała, że istna rewolucja horrorowa z ostatnich lat wygląda jeszcze bardziej imponująco, tak i "Men in Black: International" zdaje się być reliktem z przeszłości podrasowanym współczesnymi efektami specjalnymi. W rezultacie nie ma tutaj ani dawnego, nieco tandetnego uroku, ani współczesnej meta-narracji z dobrze przemyślanymi nawiązaniami do źródła.
Tessa Thompson i Chris Hemsworth mimo gigantycznego wysiłku, nie są w stanie uratować filmu. Dzięki "Thor: Ragnarok" doskonale wiemy, że to może być doskonały, komiczny duet, ale scenarzyści Matt Holloway i Art Marcum (czyli połowa ekipy pracującej nad scenariuszem pierwszego "Iron Mana", a także autorzy fatalnego "Transformers: Ostatni Rycerz") albo nie znają prastarej prawdy o tym, że o sile ekranowej pary decydują kontrasty, albo nie potrafili wykrzesać z agentów H i M (szwedzkie przedsiębiorstwo odzieżowe będzie zadowolone z darmowej reklamy) niczego ponad wyluzowanego mięśniaka i odważną nowicjuszkę przechodzącą przez chrzest bojowy. Najbardziej irytujące są jednak płytkie, wyrachowane smaczki o charakterze pseudo-feministycznym. Scena ze zjednoczonymi superbohaterkami Marvela w "Avengers: Koniec gry" mogła wydawać się nieco zbyt patetyczna, ale przynajmniej z czegoś wynikała i do czegoś prowadziła, a rzucanie co kilkanaście minut tekstami o tym, że Men in Black to nieodpowiednia nazwa dla agencji zatrudniającej także kobiety trąci błaganiem o poklask w podstępny, pop-feministyczny sposób. Może napisanie ewentualnej kontynuacji po prostu lepiej powierzyć kobiecie?
Zawodzą nawet takie elementy, jak pomysły na przedstawicieli kosmicznych ras, którzy w filmie z 1997 roku zachwycali różnorodnością i dziwacznością. Nieznośny jest przede wszystkim towarzysz głównych bohaterów (obdarzony głosem Kumaila Nanjianiego), którego rolę sprowadzono do rzucenia od czasu do czasu jakiegoś marnego, niby-śmiesznego komentarza. Nie zgadza się więc kompletnie nic - "Men in Black: International" nie sprawdza się ani jako komedia, ani jako science-fiction, ani jako film przygodowy. Może nawet łatwiej będzie napisać, że "Men in Black: International" nie sprawdza się po prostu jako film.
Pierwsze "Men in Black" potrafiło zrobić wokół siebie zamieszanie. Will Smith nagrał przebój o tym samym tytule, który grano dosłownie wszędzie; powstała toporna, ale dobrze oceniania ze względu na atmosferę gra wideo; była nawet kreskówka. Tę popularność udało się utrzymać przez pięć lat, do premiery części drugiej i na jej oparach zrealizować część trzecią, ale na spin-off F. Gary'ego Gray'a paliwa już nie starczyło. To odtwórczy, potwornie nudny i przewidywalny film, którego nie uratują nawet oddani fani samej marki, bo tacy po prostu nie istnieją.
Men in Black: International
USA, 2019
Columbia Pictures
Reżyseria: F. Gary Gray
Obsada: Chris Hemsworth, Tessa Thompson