Zanim wyciągnięcie argument "latającego autobusu", od razu podkreślę, że ta niesławna (i faktycznie niedorzeczna) scena wyraźnie odstaje w blisko dwugodzinnym filmie, przez co "Speed" często bywa postrzegany jako niezbyt wyrafinowane kino klasy B. W rzeczywistości jest to natomiast produkcja, od której współcześni twórcy powinni czerpać pełnymi garściami, a jej cecha szczególna to prostota.
Prostota to coś, czego dzisiejszym filmom często brakuje i nie mam na myśli tych wielkich, wysokobudżetowych blockbusterów pełnych ogromnej ilości cyfrowych efektów specjalnych. Nawet "John Wick" - film skromny w formie, choć niewątpliwie widowiskowy - ma dość zawiłą historię czy dzisiaj już wręcz całą odrębną mitologię. W "Speed" proste są natomiast i forma, i fabuła, za to maksymalny nacisk położono na akcję i dlatego tak dobrze to zadziałało. Zostajemy zabrani tylko w kilka, na ogół klaustrofobicznych lokacji, lista zaangażowanych aktorów i aktorek jest wyjątkowo krótka, a całą fabułę wyjaśnia czarny charakter odgrywany przez Dennisa Hoppera w zaledwie trzech zdaniach. W autobusie jest bomba. Kiedy autobus osiągnie prędkość pięćdziesięciu mil na godzinę, bomba zostanie uzbrojona. Jeżeli zwolni poniżej pięćdziesięciu - wybuchnie. I to właściwie tyle. Aż tyle.
Argumenty na korzyść "Speed" najłatwiej przedstawić, wymieniając, czego tutaj nie ma. Nie ma na przykład szybkiego montażu uniemożliwiającego dostrzeżenie, co właściwie dzieje się na ekranie; nie ma forsowanego na siłę romansu; nie ma głównego bohatera przekalkowanego od Bourne'a albo Bonda; nie ma pozbawionego osobowości wroga; nie ma przepłaconych, pompatycznych scen akcji; nie ma niezliczonych scen kręconych na tle green screenu; nie ma śmiertelnie poważnej atmosfery, w której rozrywka tworzona dla samej rozrywki musi być czymś niegodziwym; nie ma wreszcie nerwowego oglądania się, czy aby na pewno jest tu materiał na sequel, a najlepiej na całą serię filmów.
Propozycję objęcia stanowiska reżysera otrzymał między innymi Quentin Tarantino, co wcale nie jest aż tak dziwne, jak mogłoby się wydawać - skromna sceneria to przecież dla niego idealne miejsce pracy, a w dodatku w tamtym czasie znany był wyłącznie ze "Wściekłych psów". Ofertę odrzucił, ale wielokrotnie zachwalał "Speed" oraz jego reżysera, Jana De Bonta. Ten z kolei ma dług wdzięczności u Johna McTiernana, który zaangażował go jako realizatora zdjęć przy swoim wielkim hicie - "Szklanej pułapce". Podobieństwa pomiędzy tymi dwoma klasykami są uderzające - zwykły facet ratuje nie cały świat, tylko garstkę ludzi zamkniętych w pułapce, a do tego mierzy się z charyzmatycznym przeciwnikiem, którego motywy łatwo można zrozumieć (postać Hoppera tylko pozornie chce pieniędzy, w rzeczywistości to ktoś w typie bohatera Michaela Douglasa z "Upadku" - człowiek, którego frustracje zaprowadziły na skraj załamania nerwowego).
Scenariusz Grahama Yosta wręcz za bardzo przypominał "Szklaną pułapkę", a w rezultacie Keanu Reeves pierwotnie zrezygnował z udziału w filmie. Zgodził się dopiero po wprowadzeniu poprawek przez Jossa Whedona, wówczas znanego z "Buffy - postrach wampirów", dzisiaj kojarzonego głównie z "Avengers". Yost musiał zresztą iść na wiele kompromisów w przypadku tego scenariusza - w jego pierwotnym zamyśle film kończył się, gdy pasażerowie opuścili autobus, ale wytwórnia uważała, że to za mało, a widzowie mogą poczuć się zmęczeni monotonną scenerią i stąd ciąg dalszy (o którym dzisiaj wielu nie pamięta) w metrze.
Nie byłoby sukcesu, gdyby nie obsada. Dennis Hopper byłby doskonałym Jokerem - inteligentnym szaleńcem mszczącym się na systemie; Sandra Bullock nie jest zaledwie obiektem seksualnego zainteresowania męskiego bohatera (jak to zazwyczaj w filmach akcji z ubiegłego wieku bywało); a Keanu Reeves... Nie tylko jego biografia jest zaskakująca, pełna wzlotów i upadków, ale również filmografia. Ma na koncie kilka fatalnych ról (chociażby tuż przed "Speed" - w "Draculi" i "Małym Buddzie"), ale z drugiej strony zapisze się w historii jako bohater wybitnych "akcyjniaków" - od "Na fali" przez "Matrixa" aż po istny renesans gatunku, jaki zafundował widzom, wcielając się tuż przed pięćdziesiątką w Johna Wicka. Jack Traven nie jest jednak podobny do żadnej z innych jego ról. To krótko ścięty cwaniaczek nieustannie żujący gumę, doskonale wyszkolony glina, który nie zawaha się postrzelić partnera, jeżeli umożliwi to pokonanie wroga. Należy dodać, że już wtedy, w 1994 roku, Reeves wykonywał większość swoich scen kaskaderskich osobiście, a przed wejściem na plan zdjęciowy trenował ze szkoleniowcami S.W.A.T.-u.
Łatwo nie docenić "Speed" (czy - jak odczytuje na kasecie wydanej przez Imperial Tomasz Knapik - "Niebezpieczną prędkość"), jeżeli ogląda się go na własnej kanapie, bez zaangażowania i refleksji na temat kina akcji. Nie bez przyczyny jednak istnieją tacy psycho-fani, jak Ryan Beitz, który zbiera taśmy wyłącznie z tym jednym filmem i w 2017 roku miał już ponad trzy tysiące egzemplarzy. To produkcja wyjątkowa, choć na tyle skromna, że łatwo jej zalety przegapić. Warto jednak poświęcić jej sto procent uwagi, a lepszej okazji niż ćwierćwiecze przez kilka kolejnych lat nie będzie.
Speed: Niebezpieczna prędkość
Tytuł oryginalny: Speed
USA, 1994
Twentieth Century Fox
Reżyseria: Jan de Bont
Obsada: Keanu Reeves, Dennis Hopper, Sandra Bullock