Marketing wokół "Brightburn" niemal całkowicie skupiono na postaci producenta, Jamesa Gunna i to do tego stopnia, że można było omyłkowo wziąć go za reżysera, a co za tym idzie, żywić nadzieje na powrót do niszowych, pełnych czarnego humoru i dziwactw produkcji pokroju "Robali" czy "Super". Ja też dałem się nabrać, a kiedy odkryłem, że po drugiej stronie kamery decyzje podejmował David Yarovesky, zainteresowanie drastycznie zmalało. Kto widział "The Hive" (jego wcześniejszy film), ten wie dlaczego. Rezultat to zaledwie jeden dobry pomysł (ale nie aż tak oryginalny - złych Supermanów było już wielu, od Red Son Supermana przez Overmana po Ubermenscha) i całe mnóstwo klisz zaczerpniętych z kina grozy.
Marvel Studios wypracowało najskuteczniejszy - jak dotąd - sposób na tworzenie kina superbohaterskiego, czyli łączenie go z innymi gatunkami filmowymi. Kiedy okazało się, że to działa, natychmiast pojawiły się pomysły na mariaż z horrorem, być może najtrudniejszy, chociażby dlatego, że skierowany wyłącznie do widza dorosłego. Przed nami "Nowi mutanci" (ostatni film z uniwersum X-Men zapoczątkowanego przez 21st Century Fox), ale również znacznie skromniejszy "Spawn" w reżyserii samego Todda McFarlane'a i miejmy nadzieję, że "Brightburn" będzie dla nich przestrogą.
Brandon Breyer (Jackson A. Dunn) to kolejna wersja Damiena Thorna ("Omen"). Ot typowy niepokojący dzieciak działający w dwóch trybach - albo zero emocji, albo morderczy gniew. Żeby jego przemiana z niewinnego chłopca w śmiercionośną broń była wiarygodna, najpierw musi powygłupiać się z rodzicami, dać się polubić widzom i sprawić, że będzie nam na jego losie zależeć. Dla Yarovesky'ego najwyraźniej jest to nieprzyjemny obowiązek, śpieszy się z wątkiem, który powinien być fundamentem skutecznie poprowadzonej dramaturgii, co mści się w całkowicie pozbawionym emocji finale. Dorzućmy do tego mnóstwo forsowanych na siłę jump scare'ów, obowiązkowe senne wizje, eksponowanie przemocy tylko dla taniego szokowania, śledztwo lokalnego szeryfa jakby żywcem wyciągnięte z odcinka "Scooby'ego-Doo" i liche cyfrowe efekty specjalne, a rezultatem jest obraz do bólu wtórny i nie uratuje go nawet dodanie "Bad Guy" Billie Eilish w finale, które wpasowano chyba tylko dlatego, żeby przyciągnąć kilku najzagorzalszych fanów wokalistki, bo do tego, co widzimy pasuje mniej więcej tak samo, jak występ Mayhem na dożynkach. Albo jak podtytuł "Syn ciemności" z polskiej dystrybucji do fabuły.
"Brightburn" sprawdziłoby się znacznie lepiej jako film klasy B. Bez silenia się na poważną historię o naturze jednostki i wpływowi otoczenia oraz wychowania na zachowania w dorosłym życiu. Jedna z najstarszych pedagogicznych zagwozdek jest warta pokazania, ale Gunnowie i zaprzyjaźniony z nimi reżyser kompletnie nie mieli nas to pomysłu. Gdyby postawić na kontrolowaną tandetę chociażby na miarę "Strażników Galaktyki" (gdzie zresztą Yarovesky zagrał epizod), ale utrzymaną w duchu dziesiątek horrorów z lat 80., moglibyśmy otrzymać przynajmniej solidną dawkę niezobowiązującej rozrywki. Zamiast tego mamy średniaka, na którego szkoda czasu w kinie, ale można obejrzeć go jednym okiem, kiedy trafi już na Netflixa (bo to idealny przykład Kina Klasy N, choć tym razem wyprodukowany przez zupełnie inną ekipę).
Brightburn: Syn ciemności
Tytuł oryginalny: Brightburn
USA, 2019
Troll Court Entertainment
Reżyseria: David Yarovesky
Obsada: Elizabeth Banks, David Denman, Jackson A. Dunn