Jak w przypadku każdej tego typu opowieści, tak i tutaj w zależności od miejsca wersja wydarzeń jest nieco odmienna. Najpowszechniejsza jest ta gwatemalska, o ślepo zakochanej kobiecie, której kochanek żąda morderstwa na własnych dzieciach na dowód miłości. Kobieta zgadza się, topi dzieci, ale zaskoczony mężczyzna stwierdza, że taka brutalność nie jest w jego guście i znika (a podobno to kobiety nie potrafią się zdecydować...). Od tego czasu Płaczka (bo tak należy przetłumaczyć słowo "La Llorona"), błąka się po okolicach i szuka swoich dzieci... A kiedy jakaś nadprzyrodzona istota szuka dzieci, to wiadomo, z jakimi intencjami została wymyślona - miała zmuszać te najbardziej niesforne osóbki, żeby w końcu przestały rozrabiać i poszły spać. Nie jest to nic szczególnie oryginalnego i w taki nieszczególnie oryginalny sposób zostało przeniesione na ekrany.
Pierwsze minuty to standardowe poboczne morderstwo przedstawiające naturę zmory, z którą będziemy mieć do czynienia. Później dostajemy równie standardowy skok w czasie i zmianę otoczenia (bo przecież La Llorona nie będzie w amerykańskim horrorze straszyła na jakiejś prowincji z Trzeciego Świata, w Los Angeles będzie jej lepiej), jest standardowa rodzinka z tragiczną historią, a w drugim akcie zaczynają się standardowe jump scare'y. Nie ma w "Topielisku" ani krzty pomysłowości, ale Michaelowi Chavesowi udaje się w jego pełnometrażowym debiucie udowodnić, że przy użyciu prostych zabiegów (gra światłem, rekwizyty) potrafi stworzyć trzymającą w napięciu atmosferę. To niewiele, ale więcej niż osiągnęli twórcy "Slender Mana" czy "Prodigy. Opętany".
Swojego losu zdają się być świadomi również aktorzy. Linda Cardellini wyglądała na bardziej przerażoną w roli Velmy Dinkley w kinowych odsłonach przygód "Scooby'ego-Doo", a Raymond Cruz jako latynoski Max von Sydow bez przekonania odtwarza ojca Merrina z "Egzorcysty". U podłoża scenariusza leżą tragiczne wydarzenia, które nie pozwalają na jednoznaczne osądy i nazwanie Płaczki złej wcielonym, ale scenariusz nie odzwierciedla tego w najmniejszym stopniu. Postacie są płaskie i czarno-białe, toczą klasyczną walkę dobra ze złem, której rezultat nie obchodzi nikogo i to nie tylko dlatego, że jest od początku przesądzony. Przypomina to spacer po obskurnym domu strachów, który z jednej strony ma charakterystyczny urok i potrafi wywołać dreszczyk za pomocą wyskakujących zza rogu plastikowych szkieletów, z drugiej strony niczym nie może zaskoczyć, a po jego opuszczeniu bierzemy watę cukrową i wsiadamy na diabelski młyn, zupełnie zapominając o doznaniach sprzed chwili.
Sygnałem, który może niepokoić w największym stopniu jest usytuowanie "Klątwy La Llorony" w uniwersum "Obecności" i wytypowanie Chavesa na reżysera trzeciej części najważniejszego filmu w cyklu. James Wan stworzył dwa bardzo solidne horrory, a po wpadce z pierwszą "Annabelle", część druga oraz ubiegłoroczna "Zakonnica" pozwalały wierzyć, że wizja na te luźno ze sobą powiązane obrazy wkroczyła na właściwą ścieżkę. Teraz dość gwałtownie z niej zawraca, a Chaves zdaje się być do tego stopnia zauroczony twórczością Wana, że kopiuje jego styl jeden do jednego. Oby chłodne przyjęcie jego debiutu poskutkowało ocuceniem i jak najszybszym odnalezieniem własnej ścieżki.
Topielisko. Klątwa La Llorony
Tytuł oryginalny: The Curse of La Llorona
USA, 2019
New Line Cinema
Reżyseria: Michael Chaves
Obsada: Linda Cardellini, Raymond Cruz, Patricia Velasquez