Długo trzeba było czekać na sequel "Iron Sky", jeżeli jednak przyjrzeć się historii powstawania pierwszej części, można wręcz mówić o tradycji wieloletnich produkcji. Timo Vuorensola zaczął realizować swoją - nie bójmy się użyć tego słowa - chorą wizję w 2006 roku, co jakiś czas przypominając światu zwiastunami i grafikami, że pomnik absurdu jest coraz bliższy ukończenia. Ostatecznie ta wymyśla konstrukcja powstawała sześć lat, ale warto było czekać - dostaliśmy dowód na to, że kino klasy Z to nie tylko gumowe rekwizyty od studia Troma, a sięganie po efekty cyfrowe nie musi wyglądać tak źle, jak w serii "Rekinado" (i tak niezłej, jak na standardy The Asylum). Czy udało się to przebić?
"Inwazja" powstawała w podobny sposób, na podobnej przestrzeni czasowej, a w dodatku ze wsparciem finansowym fanów, którzy zasilali budżet produkcji poprzez crowdfundingową platformę Indiegogo. Ostatecznie udało się zebrać siedemnaście milionów dolarów, co jest całkiem niezłym wynikiem w porównaniu z pierwowzorem (osiem milionów), nie wspominając nawet o "Rekinado" (najdroższa, piąta część kosztowała pięć milionów) czy najdroższym filmem w historii Tromy - "Troma's War" (trzy miliony). Efekt widać od pierwszych minut - oprawa wizualna choć niezmiennie tandetna, stoi na znacznie wyższym poziomie, co pomaga radować się tym przedziwnym światem dziesiątek nawiązań popkulturowych, historycznych czy społecznych.
Zaczyna się od tego, co już doskonale znamy - nazistowskiej bazy na Księżycu, ale tym razem służy jako dom dla ziemskich uchodźców, którzy musieli opuścić rodzimą planetę w konsekwencji globalnego konfliktu atomowego. Ale to już przecież było, a sequel według prawideł sztuki filmowej powinien być większy, głośniejszy i bardziej wybuchowy. Dlatego chwilę później dostajemy podróż do wnętrza Ziemi, gdzie żyją reptilianie znani z kart podręczników do historii - od Kaliguli przez Thatcher aż po Stalina. Jeszcze za mało? A co powiecie na religię jobistów, dla których Steve Jobs to guru, a jego produkty są niemalże Biblią? A może słynna Nokia 3310, która przetrwała nawet wojnę atomową i jako jedyna może przeciwdziałać smartfonowej tyranii? Podobnych dziwactw jest tutaj jeszcze całe mnóstwo, ale nic więcej nie zdradzę, bo odkrywanie ich jest największą frajdą w trakcie seansu.
Timo Vuorensola urzeczywistnił jedną z najdziwniejszych fantazji, jakie kiedykolwiek spisano w formie scenariusza, ale żeby sprawiedliwości stało się za dość, należy podkreślić, że wiele z wykorzystanych w "Inwazji" pomysłów pochodzi z recyklingu. Reptilianie to jedna z popularniejszych teorii spiskowych, nazistów z wnętrza Ziemi można było zobaczyć w filmie... "Naziści z wnętrza Ziemi", a "Kung Fury" - krótkometrażowy fenomen mediów społecznościowych - miał w repertuarze i nazistów, i dinozaury. Zabawa tymi wszystkimi motywami jest przednia, ale jednocześnie nieco wtórna i pewnie dla niektórych widzów w 2019 roku już zbyt przegrzana. Pierwsze "Iron Sky" mimo że powstawało długo, trafiło we właściwy czas dla popularności campowych, VHS-owych produkcji klasy Z. Dzisiaj ich pozycja jest wcale nie gorsza, ale trzeba czegoś więcej, żeby zaskoczyć widza.
Wielbiciele kiczu nie będą żałować czasu poświęconego "Inwazji", bo przecież powtórki z rozrywki w udziwnionych wersjach to dla nas chleb powszedni, doskonale znany z tureckich "Gwiezdnych wojen", włoskiego "Obcego 2" czy indonezyjskiej wersji "Terminatora". Może za jakieś trzydzieści lat przylgnie do tego filmu łatka kultowego, ale dzisiaj to po prostu półtorej godziny niezłej zabawy, która prawdopodobnie najlepiej sprawdzi się w zestawieniu z pizzą i grupą przyjaciół.
Iron Sky. Inwazja
Tytuł oryginalny: Iron Sky: The Coming Race
USA, 2019
Iron Sky Universe
Reżyseria: Timo Vuorensola
Obsada: Lara Rossi, Vladimir Burlakov, Kit Dale