Kapitana niby znają wszyscy - zadebiutował na początku lat 40. i nieprzerwanie stanowił jeden z filarów komiksowego świata Marvela. W 1944 roku doczekał się serialu, który z oryginałem miał mniej więcej tyle samo wspólnego, co japoński "Supaidāman" ze swoim pierwowzorem. W 1966 roku dostał jeden z pięciu bloków w animacji "The Marvel Super Heroes". W 1973 roku jego nieautoryzowane oblicze znalazło się w dzisiaj kultowym "3 Dev Adam" - tureckim arcydziele kiczu, gdzie Kapitan wraz z najsłynniejszym luchadorem w historii, El Santo stawił czoła gangowi... Spider-Mana. W 1979 roku nakręcono pierwszy film aktorski, wyświetlany jedynie w telewizji. W Polsce z kolei losy Kapitana za czasów świetności TM-Semic (czyli pierwszej fali popularności amerykańskiego komiksu) były skromniejsze - nigdy nie doczekał solowego tytułu, a jedynie samodzielnej historii z cyklu "Mega Marvel" w 1997 roku. Zwrot akcji na światową skalę miał jednak nastąpić wcześniej, w 1990 roku, kiedy studio Cannon wyprodukowało pierwszy kinowy film ze Stevem Rogersem w roli głównej.
Kinowy przynajmniej z założenia, bo na duży ekran "Kapitan Ameryka" trafił tylko w kilku krajach, a w samych Stanach Zjednoczonych dopiero w 2011 roku, jako hołd oddany przez twórców należącego do MCU "Pierwszego starcia". To miało być spektakularne przedsięwzięcie z Valem Kilmerem (ostatecznie wybrał rolę Jima Morrisna w "The Doors"), Arnoldem Schwarzeneggerem (odpadł z powodu akcentu, który predysponował go raczej do roli Czerwonej Czaszki) albo Dolphem Lundgrenem (wybrał innego herosa Marvela - Punishera) przyciągającymi tłumy. Mało tego, Czerwoną Czaszkę miał zagrać sam Marlon Brando, a w jednej z wersji scenariusza to Michael Dudikoff i Steve James (obydwaj świeżo po sukcesie "Amerykańskiego ninjy") mieli wcielić się odpowiednio w Kapitana Amerykę i Falcona! Czas był w dodatku sprzyjający, bo postać Kapitana Ameryki właśnie obchodziła pięćdziesiąte urodziny, a "Batman" Tima Burtona dopiero co udowodnił, że filmy o superbohaterach mogą wyrzec się kiczu i przyciągać widzów w każdym wieku (nikt jeszcze nie przewidział, że na początku XXI wieku trend będzie dokładnie odwrotny). Zabrakło jednego, decydującego elementu - pieniędzy. Studio Cannon chyliło się w tym czasie ku upadkowi, co ostatecznie pogrzebało nadzieje na ambitny i efektowny film.
Zła sława tego przedsięwzięcia wyprzedza wszystko, co dalej napiszę, ale mogło być znacznie gorzej. We wcześniejszej wersji scenariusza podstarzały Czerwona Czaszka miał dokonać kradzieży... Statuy Wolności, a Steve Rogers zamiast walczyć z przeciwnikami, skupiał się na flirtowaniu z sąsiadką i odkrywaniu talentu do szkicowania. Ostatecznie Cannon zaangażowało sprawdzonych współpracowników - scenarzystę Stephena Tolkina (współtwórcę "Władców Wszechświata") i reżysera Alberta Pyuna (odpowiedzialnego za odratowanie niby-sequela przygód He-Mana znanego jako "Cyborg"). Według Ronny'ego Coxa - odtwórcy roli prezydenta Stanów Zjednoczonych - druga wersja scenariusza była jednym z najlepszych tekstów, jakie w życiu czytał. Jak ci ludzie to zrujnowali, nigdy nie będę potrafił tego zrozumieć - wyznał w wywiadzie dla Retro Junk.
Zaczyna się nie najgorzej. Mamy rok 1943, Rogers zostaje wytypowany przez rząd do udziału w tajnym eksperymencie i właściwie nic o jego wcześniejszym życiu nie wiemy. W trakcie eksperymentu wysoko postawieni żołnierze rzucają górnolotnie: Może nie zostanie Supermanem, ale będzie żywym symbolem tego, za czym opowiada się ten kraj i wysyłają go na front, gdzie czeka już złowieszczy "brat" (jak sam o sobie mówi Czerwona Czaszka, w tej wersji obdarzony identycznymi mocami super-żołnierz Hitlera). Siłą rzeczy jest tu sporo kiczu, chociażby strój głównego bohatera, który nie tylko ma doczepione skrzydełka, ale nawet gumowe uszy (to akurat rezultat nalegań Marvela i Stana Lee - nie przyjęli żadnej z bardziej realistycznych wizji stroju, chcieli mieć wyłącznie komiksowy oryginał), ale "najlepsze" zaczyna się kiedy przytwierdzony do rakiety Rogers zostaje wystrzelony w kierunku Białego Domu... Gdyby Ed Wood kręcił filmy w latach 80., pewnie właśnie tak by wyglądały.
Ma to specyficzny urok i to na tyle silny, że film nie podzielił losów "Daredevila" z Benem Affleckiem czy "Batmana i Robina". Po projekcji na Comic Conie w 2017 roku zorganizowano ankietę, w której udział wzięło trzydzieści osiem tysięcy osób i aż 96% z nich uznało, że "Kapitan Ameryka" Pyuna bardzo im się podobał. Od strony wizualnej najbardziej imponujące są praktyczne efekty wykorzystane do przedstawienia lotu tarczy. Wiele osób wciąż zachodzi w głowę, jak udało się to zrealizować, a ekipa i aktorzy niezmiennie nie chcą wyjawić tajemnicy. Największym zgrzytem może być natomiast sama historia, a zwłaszcza dziecinny wybryk Kapitana Ameryki, który podstępem wywabia swojego wybawiciela z samochodu, po czym kradnie pojazd i odjeżdża w siną dal. Powtórzę raz jeszcze - Kapitan Ameryka kradnie samochód. To najbardziej komiczna scena w całym filmie, ale porzucony kierowca niedługo później ginie - twoja wina Kapitanie! Z drugiej strony obraz Pyuna przeszedł test Bechdel, a ukazany tutaj prezydent zaciekle walczy o ochronę środowiska, więc dostajemy pozytywne przesłanie, które dzisiaj jest standardem, ale na początku lat 90. było wyjątkiem.
"Kapitan Ameryka" z 1990 roku to bezdyskusyjnie zły film, ale obdarzony przebłyskami geniuszu, solidnymi efektami specjalnymi, zjadliwą dawką kiczu, czyli krótko pisząc - składnikami potrzebnymi do stworzenia serum super-kina klasy B. To z tych elementów powstają kultowe klasyki opisywane jako "tak złe, że aż dobre" i chociaż Mattowi Salingerowi daleko do Chrisa Evansa, a Albert Pyun nigdy nie dostał szansy, żeby dorównać braciom Russo, warto ocalić ten wyjątkowy film od zapomnienia.
Kapitan Ameryka
Tytuł oryginalny: Captain America
USA, 1990
Cannon
Reżyseria: Albert Pyun
Obsada: Matt Salinger, Ronny Cox, Kim Gillingham