Napisać, że "Hellboy" jest komiksem kultowym byłoby dużym niedomówieniem. Seria stworzona przez Mike'a Mignole dla wielu czytelników jest definicją tego, co w tym medium najlepsze - to od niego zaczęła się ich miłość do obrazkowych historii. Nic więc dziwnego, że każda próba przeniesienia serii na kinowe ekrany spotyka się z dużym niepokojem ze strony fanów. Tak było w przypadku dwóch filmów autorstwa Guillermo del Toro - mają one swoich zwolenników, ale jednak nie do końca oddawały niepodrabialną atmosferę oryginału. Nawet ludzie nielubiący wersji twórcy "Labiryntu fauna" zatęsknią jednak za nimi, kiedy zobaczą nowego "Hellboya" w reżyserii Neila Marshalla.
Pisanie o wadach "Hellboya" stanowi pewne wyzwanie, bo trudno wskazać tę największą i najbardziej przeszkadzającą w seanse. Przyczyna jest prosta - chyba każdy element został tutaj zrealizowany nieporadnie, jakby odpowiedzialna za niego ekipa zajmowała się tytułem "straight to DVD", a nie potencjalnym blockbusterem. Plotki głoszą, że na planie panował nieopisany bałagan - reżyser wykłócał się z producentami przy aktorach, w czasie zdjęć zmieniona operatora, a David Harbour i Ian McShane przepisywali dialogi na bieżąco. Dobry zwyczaj każe nie wierzyć takim pogłoskom, ale oglądając "Hellboya", trzeba je przyjąć za pewnik, bo ten bałagan widoczny jest gołym okiem.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że każda z osób odpowiedzialnych za kształt filmu miała zupełnie inną wizję i za nic nie chciała jej odpuścić. Mamy tutaj trochę okultyzmu, mitów arturiańskich, Lovecrafta, klasycznego horroru, horroru gore, pastiszu opowieści grozy, bardzo niewybrednego humoru i wiele innych niepasujących do siebie elementów. Ktoś by mógł powiedzieć, że w końcu komiksowy "Hellboy" to też taki wesoły miks kulturowych tropów, więc wszystko powinno być w porządku. Różnica jest taka, że oryginał był w tym wszystkich tworem konsekwentnym i przemyślanym, natomiast filmowa adaptacja miesza wszystko bez żadnego większego sensu. Do tego dochodzą żenujące wręcz próby "udoroślenia" filmu, które ostatecznie sprowadzają się do wrzucenia bluzgów do dialogów, nawet kiedy jest to zupełnie niepotrzebne. Wypowiedzi postaci brzmią tak, jakby były pisane przez piętnastolatka, który jest dumny z rzucenia soczystej k**wy na rodzinnym przyjęciu.
W przypadku tego typu produkcji zawsze pozostaje nadzieja, że chociaż wizualna strona przedstawienia zrekompensuje zażenowanie wynikające z chaotycznej i głupiej treści. W końcu specyfika "Hellboya" otwiera szereg możliwości na stworzenie wizualnych cudów - demony, bajkowe stwory i cała reszta mitologicznego inwentarza, który tak dobrze wyszedł w wersji reżyserowanej przez Guillermo del Toro. "Hellboy" z 2019 roku także na tym polu stanowi jednak spore rozczarowanie, bo jest po prostu brzydki, a czasami wręcz paskudny i nieprzyjemny w oglądaniu. Komputerowo generowane stwory rażą swoją sztucznością, a sceny z użyciem green screenu da się rozpoznać od razu. Do tego dochodzą niesmaczne sceny przemocy, które wykonaniem przypominają tanie slashery z lat 80., co mało pasuje do przyjętej estetyki. Nie pomaga także montaż - sceny często pocięte są w bardzo dziwnych miejscach, a obraz skacze i tylko zwiększa wrażenie wszechogarniającego chaosu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że da się zauważyć potencjał tkwiący w tej warstwie filmu, bo kilka scen udało się całkiem dobrze - choćby powykręcana postać Baby Jagi chodzącej po swoim domku na kurzej nóżce.
"Hellboy" dołącza do niezbyt prestiżowego grona komiksowych adaptacji, które nawet nie zasługują na określenie "tak złe, że aż dobre". To bardziej ta sama kategoria, co "Fantastyczna czwórka", "Zielona latarnia" czy "Daredevil" z 2003 roku, czyli obraz nudny i męczący. Na pewno najbardziej zniesmaczeni będą fani komiksowego oryginału, bo z filmu usunięto prawie wszystko, co czyni Hellboya bohaterem naprawdę wyjątkowym. Jedyne, co można z tym obrazem zrobić, to skazać go na jakiś piekielny krąg zapomnienia.
Hellboy
USA, 2019
Summit Entertainment
Reżyseria: Neil Marshall
Obsada: David Harbour, Milla Jovovich, Ian McShane