Jesse V. Johnson z maniakalnym uporem wywołuje duchy z taśm VHS. Do kolejnych produkcji zaprasza dawnych idoli - Michaela Ironside'a, Keitha Davida, Erica Roberts, Dolpha Lundgrena, Steve'a Austina, Michaela Paré'a, Tony'ego Todda - ale trup nie chce dać się wskrzesić, dostarczając dowodów tym, którzy wyrokują, że nie da się wrócić do archaicznego kina akcji i wycisnąć z niego rozrywki trafiającej w gusta współczesnych widzów. W 2018 roku coś jednak drgnęło. Najpierw był zjadliwy "Komornik", później jeszcze lepszy "Pan Wypadek" i chyba wreszcie Johnson zrozumiał, gdzie popełnił błąd.
Kino akcji potrzebuje... akcji, a metryczki oszukać się nie da. Nawet jeżeli Jean-Claude Van Damme to najsprawniejszy blisko sześćdziesięciolatek na świecie, nie ma takiej możliwości, żeby korzystnie zaprezentował się w efektownej walce. Ciężar został więc przerzucony na jednoosobowego spadkobiercę dawnych tytanów - Scotta Adkinsa, który dzięki fenomenalnej, widowiskowej technice przeobraził sztampowe scenariusze w może nieszczególnie ambitne, ale bardzo rozrywkowe filmy. Johnson poszedł więc za ciosem i do kolejnej produkcji zaangażował więcej około czterdziestoletniej "młodzieży".
Ponownie możemy podziwiać Adkinsa (tym razem w roli drugoplanowej), są również Iko Uwais (najprawdopodobniej już nigdy nie doścignie rewelacyjnej roli z "Raid"), Tiger Hu Chen (lada moment będziemy mogli zobaczyć go w "John Wick 3"), Tony Jaa (znany przede wszystkim z "Ong-bak") oraz JeeJa Yanin (od czasu znakomitej "Czekolady" miała niewiele okazji, żeby zaprezentować się przed kamerą), a do tego senior, którego potencjału Hollywood nigdy nie wykorzystało - Michael Jai White. Podobnie jak w przypadku dwóch wcześniejszych filmów Johnsona, tak i tutaj aktorskie umiejętności rekompensują standardową fabułę, gdzie nierówne siły dobra i zła stają w szranki. Nie będzie chyba spoilerem, jeżeli zdradzę, że pozornie pozbawieni szans bohaterowie wychodzą z tego obronną ręką.
Za choreografię scen walk odpowiada Tim Man, jeden z najwybitniejszych fachowców w dzisiejszych czasach, a także stały współpracownik Johnsona. "Potrójne zagrożenie" nie będzie jego najlepszym dziełem, niemniej utrzymane są w nim zasady, które powinny być niemalże kanoniczne - szerokie kadry, jak najmniej chaotycznych zbliżeń, jak najmniej "trzęsącej się" kamery, jak najmniej cięć. Na szczęście złe nawyki spopularyzowane przez "Uprowadzoną" (jedną z najgorszych serii w historii kina) odchodzą do lamusa i coraz więcej twórców hołduje tym zasadą (chociażby autorzy "Johna Wicka" czy serialowego "Daredevila"). Pojedynki są sercem tego filmu, a zmniejszenie ich ilości na przełomie drugiego i trzeciego aktu to chwile, kiedy może powiać nudą. White gra świetnie, Adkins ze swoim naturalnym brytyjskim akcentem również (niedawno wyciekło jego nagranie z castingu do roli Batmana - nie miałbym nic przeciwko!), Uwais jak zawsze - czyli niezbyt przekonująco (a w dodatku jest nieprecyzyjnie dubbingowany niczym aktorzy w amerykańskich wersjach filmów kung-fu od braci Shaw), ale nie ma to żadnego znaczenia, bo tutaj po prostu nie ma czego zagrać. Na szczęście finał przynosi wyśmienitą rekompensatę i przywraca wiarę w to, że kino klasy B nie musi być zaledwie żerowaniem na przeszłości.
"Potrójne zagrożenie" to prosty, ale efektowny film i chyba wreszcie, po ponad dekadzie w branży, Jesse V. Johnson nakręcił to, o czym marzył od samego początku - widowisko o duszy zaklętej w kasetach magnetowidowych z najniższych półek osiedlowych wypożyczalń, a jednocześnie o sprawnym, wyrzeźbionym ciele gwarantującym popisowe starcia. Jeżeli tęskniliście za półobrotami nawet nie Van Damme'a czy Chucka Norrisa, a bardziej Billy'ego Blanksa, Cynthii Rothrock, Oliviera Grunera albo Davida Bradleya, lepiej trafić nie mogliście.
Potrójne zagrożenie
Tytuł oryginalny: Triple Threat
USA, 2019
Aurora Alliance Films
Reżyseria: Jesse V. Johnson
Obsada: Tony Jaa, Iko Uwais, Scott Adkins