Dawno, dawno temu, pod koniec lat 80. horror nie kojarzył się wyłącznie z filmem, miał równie silne więzi z książką, a czytelnicy masowo sięgali po kolejne wizje Stephena Kinga, Clive'a Barkera czy Ramseya Campbella. Mało tego, dyskutowali o nich, emocjonowali się nimi, polecali sobie nawzajem i w takich - z perspektywy dzisiejszych czasów abstrakcyjnych - realiach rozgrywa się akcja kultowego "Hardcover".
Tytuł jest nieco kłopotliwy - w Stanach Zjednoczonych film Tibora Takácsa (reżysera znakomitych "Wrót", a później już niemal wyłącznie serialów, w tym "Sabriny, nastoletniej czarownicy" z 1996 roku czy niegdyś uwielbianego także w Polsce "Żaru tropików") ukazał się jako "I, Madman", ale do Europy przywędrował już pod nazwą "Hardcover", co dość celnie zostało przetłumaczone na język polski jako "W sztywnej okładce", ale nie wiedzieć dlaczego, w późniejszej dystrybucji zostało przemianowane na "Hardcover w sztywnej okładce" - bez przecinka albo kropki. Polski przypadek nie jest jednak najdziwniejszy - w Argentynie obowiązywała nazwa "Zabójcze połączenie", w Brazylii "Przedmowa do śmierci", a we Włoszech "Sama... w domu".
Z tytułem polski dystrybutor poradził sobie całkiem nieźle, gorzej z ilością i jakością zwiastunów umieszczonych na taśmie (bite osiemnaście minut koszmarnie nudnych produkcji), a także z opisem z okładki: Virginia, początkująca aktorka z niebywale wybujałą wyobraźnia uwielbia czytać szmatławe horrory - do momentu w którym to co czyta zaczyna dziać się naprawdę. W mieście pojawia się przerażający wilkołak bezlitośnie mordujący swoje bezbronne ofiary, a Virginia niestety, wie kto będzie następny... [pisownia oryginalna]. Zgadza się tu niewiele, nie tylko ortografia. Virginia ma nie tyle wybujałą wyobraźnię, co wizje związane z książkami, które zna niemalże na pamięć, a nazywanie ich szmatławymi w kontekście niskobudżetowego filmu grozy to trochę jak zabijanie się z prostoty punk rocka i zasłuchiwanie się w Sławomirze. Największym znakiem zapytania jest jednak wilkołak - nie ma tu takiej postaci, chyba, że można uznać faceta bez nosa i uszu, z mocno przerzedzoną czupryną za odmienny szczep tej legendarnej bestii.
Świat literackiej, pełnej grozy fikcji przemieszany z rzeczywistością w taki sposób, że nie sposób odgadnąć, które elementy przynależą do którego z nich może przywodzić na myśl podobny, znacznie bardziej popularny film - "W paszczy szaleństwa". Dzieło Johna Carpentera miało większy budżet, a tym samym rozmach i bez porównania sprawniejszą obsadę, ale to może być jednocześnie zaletą i wadą - wszystko zależy od tego, jak dużą dawkę kiczu jesteście w stanie przyjąć. Od razu dodam, że "Hardcover" nie jest jednym z tych filmów, gdzie krew, szlam i kawałki mózgów rozbryzgują się na prawo i lewo. To skromna historia, której największym atutem jest nastrój, a jednocześnie została koszmarnie zagrana, okraszona fatalnymi dialogami i zamknięta w niedorzecznym scenariuszu. Na skali kina klasy B byłoby to bliższe "The Room" z dodatkowym dreszczykiem i kilkoma niezłymi efektami specjalnymi (zwłaszcza animacja poklatkowa) niż widowisko na miarę "Władcy lalek".
Takács przegapił być może życiową okazję - musiał odmówić objęcia funkcji reżysera "Koszmaru z ulicy Wiązów 4: Władcy snów" z powodu napiętego grafiku, ale postanowił zrekompensować sobie stratę, tworząc własny świat z okaleczonym mordercą czyhającym na ofiary na pograniczu snu i jawy (scenarzystą jest tutaj zresztą David Chaskin, czyli autor fabuły "Koszmaru z ulicy Wiązów 2: Zemsty Freddy'ego"). Rezultat jest oczywiście znacznie gorszy niż nawet niezbyt udane sequele klasyku Wesa Cravena, ale właśnie w tej nieporadności tkwi jego urok i właśnie dzięki niej po trzydziestu latach od premiery "Hardcover" nadal dostarcza rozrywki na najwyższym/najniższym poziomie.
Hardcover w sztywnej okładce
Tytuł oryginalny: I, Madman
USA, 1989
Trans World Entertainment
Reżyseria: Tibor Takács
Obsada: Jenny Wright, Clayton Rohner