Inny napis na okładce zdradza niemalże cała fabułę: Na obrzeżach naszej Galaktyki znajduje się arena, gdzie od 50-lat nie wygrał żaden człowiek (pisownia oryginalna). Reszty nie trudno się domyślić - w końcu pojawia się ten wyjątkowy człowiek, który ma szansę odnieść zwycięstwo i chyba nie zdradzę zbyt wiele, jeżeli dodam, że dopina swego. Steve Armstrong (w tej roli Paul Satterfield, którego możecie znać chyba tylko z epizodu reportera pogodowego w "Brusie Wszechmogącym") to ten typ antybohatera, który nie pali się do wykonania zadania, ale przeciwności losu zmuszają go do zmiany nastawienia (właśnie stracił pracę, w konsekwencji mieszkanie i grozi mu deportacja na Ziemię), co z czasem - pod wpływem świeżo narodzonej miłości - przeradza się w szlachetną misję. Ot sztampowa historia klasy B, ale jakże urokliwa!
Peter Manoogian wyreżyserował "Arenę" pomiędzy swoimi najlepszymi filmami - "Wrogim obszarem" i "Nasionami" - i, jak głosi plotka, zainspirował się szesnastym odcinkiem drugiego sezonu oryginalnej serii "Star Trek", gdzie kapitan Kirk w towarzystwie porucznik Uhura oraz chorążego Chekova trafiają na planetę Triskelion i zostają zmuszeni do udziału w pojedynkach gladiatorów. Budżet tego odcinka wyniósł sto osiemdziesiąt pięć tysięcy dolarów i chociaż danych o budżecie "Areny" próżno szukać, to można odnieść wrażenie, że są to liczby zbliżone, a nawet korzystniejsze dla o ponad dwadzieścia lat młodszego serialu... Tyle, że dla "Areny" jest to atutem.
Tam, gdzie nie ma pieniędzy, tam zaczyna się kreatywność, a robot z mózgiem ukrytym za szkłem czy pół-ogr pół-terminator wyglądają imponująco przy całej swojej niedorzeczności. No i to coś przypominające przerośniętego, obdartego ze skóry pasikonika, a w dodatku zbyt słabe, żeby znieść kilka kickbokserskich ciosów - tylko mózg utalentowanego szaleńca mógł stworzyć takie dziwactwo. Podobnie jest zresztą z lokacjami, od których nie wiedzieć dlaczego trąci późnym PRL-em - chociażby tytułowa arena przypomina plan teledysku do "Twój ziemski Eden" Papa Dance, a lokalny klub wygląda jak miejsce imprezy z "Kochaj mnie, kochaj" Wandy i Bandy. Swojskie klimaty odnajdą tutaj także ci, którzy znają komiks "Vreckless Vrestlers" Łukasza Kowalczuka, czyli międzygalaktyczne walki wrestlerów...
Nic się w tym filmie nie zgadza. Pojedynki przypominają trening dziesięcioletnich adeptów sztuk walki, którzy nie zdążyli wskoczyć w kimona po balu przebierańców; romans ma mniej treści niż gry wstępne w filmach porno; scenografia i kostiumy są mniej realistyczne niż szkolna adaptacja "Obcego" wystawiana w jednej ze szkół w New Jersey... Przewrotnie zgadza się więc wszystko, bo przecież właśnie dla takich niedoskonałości sięga się po filmy science-fiction z lat 80., które zrealizowano za grosze. Jeżeli lubicie rozrywkę mocno zabarwioną kiczem, trafiliście idealnie.
"Arena" obchodzi właśnie trzydziestolecie i być może nikt inny o tym jubileuszu nie pamiętał. Nie jest to na pewno tak spektakularne dzieło, jak filmy Manoogiana, które wymieniłem wcześniej, ale jeżeli duch lat 80. wciąż nawiedza wasze serca, powinniście być usatysfakcjonowani. W ostatnim zdaniu pozwolę sobie przytoczyć słowa jednej z bohaterek "Areny": Jest takie stare porzekadło - jak koniec, to koniec i wiesz co? To koniec.
Arena
USA, 1989
Empire Pictures
Reżyseria: Peter Manoogian
Obsada: Paul Satterfield, Claudia Christian, Shari Shattuck