Nikogo nie wzburzyły przekłamania w biografii Dona Shirley'a ukazanej w "Green Book"; kilka osób wytknęło nieścisłości w historii Freddiego Mercury'ego w "Bohemian Rhapsody", ale i tak skończyło się Oscarem; a jeżeli chodzi o "Władców chaosu" - historię Mayhem, pionierów black metalu - pioruny strzelały niemalże z każdej strony. Wściekli byli fani, wściekli byli muzycy, którzy naprawdę uczestniczyli w wydarzeniach ukazanych na ekranie, wściekli byli też ci, którzy liczyli na poważne podejście do najagresywniejszej i najbardziej tajemniczej odmiany metalu w historii, a dostali dużą dawkę niewyszukanej komedii.
Pierwszy kwadrans to zdecydowanie najgorszy kwadrans. Przypomina komedię romantyczną pokroju "Gotowi na wszystko. Exterminator", gdzie żartem ma być już samo to, że w kolorowym świecie ludzi wiodących spokojne życie pojawiają się długowłose postacie ubrane na czarno. Dalej dostajemy z kolei kilka kadrów z imprez, które od poziomu "American Pie" odróżnia tylko podkład muzyczny. Dla osób przeświadczonych o istnieniu głębokich refleksji filozoficznych stojących za ukształtowaniem black metalu może wydawać się to bluźnierstwem, ale czy rzeczywiście banda norweskich nastolatków nie dość, że wykazała się geniuszem w tworzeniu nowego gatunku muzycznego (to akurat nie podlega wątpliwością), mogła cechować się także ponadprzeciętną światłością i wstrzemięźliwością w starciu z tymi wszystkimi pokusami, na jakie większość nastolatków jest narażonych? Świadectwa uczestników tych wydarzeń zdają się temu zaprzeczać.
Mieliśmy oczywiście różne szalone pomysły na ten czy inny temat... jakieś głupie czy dziwaczne pomysły dotyczące ludzkości. Ale na ogół mieliśmy piwa i kupę śmiechu... nie siedzieliśmy tam w ten sposób (marszczy brwi i krzyżuje ręce) przez cały czas - tak wspominał tamte czasy Grutle Kjellson z Ensalved w "Black Metal: ewolucja kultu" Dayala Pattersona i znajdziecie w tej książce jeszcze kilka podobnych historii. Równie dużo usłyszycie zresztą od każdego, kto bywał na metalowych imprezach w Polsce na przełomie wieków. Bez morderstw, bez palenia kościołów, ale samookaleczenia pod wpływem alkoholu, straszenie przypadkowych osób na ulicach, rysowanie pentagramów gdzie popadnie... te wszystkie wybryki w gruncie rzeczy subtelnie różniły się od wybryków dzieciaków przynależących do innych subkultur albo nieprzynależących do żadnej.
Nastolatki zachowujące się jak nastolatki nie są wadą "Władców chaosu". Jest nią... prawie cała reszta. Odejście pierwszego perkusisty (Kjetila Manheima) przedstawiono w sposób niemalże kreskówkowy; literowanie tytułu albumu "De Mysteriis Dom Sathanas" dziennikarzowi magazynu Kerrang! albo wymawianie nazwy wytwórni Deathlike Silence z teatralną grozą to tanie drwiny; a Varg Vikernes ośmieszający się niemal za każdym razem, gdy otworzy usta to nie jest żart, tylko ośmieszanie... Co akurat w przypadku faszystowskiego mordercy działającego do niedawna pod nazwą Burzum może być satysfakcjonujące (choć niekoniecznie zgodnie z prawdą), ale reszta żartów to poziom kabaretu Yayo.
Ile we "Władcach chaosu" jest prawdy? Tego nigdy się nie dowiemy, bo każdy ze świadków tamtych wydarzeń wspomina je inaczej. W metalowym środowisku opinie na temat filmu są niemal wyłącznie negatywne, a Attila Csihar (obecny wokalista Mayhem) swoje stanowisko wyraził w trzech słowach: Big fuck You... Co nie przeszkodziło mu jednak w nawiązaniu współpracy z reżyserem, któremu pozwolił wykorzystać utwory Tormentor, a nawet wpłynął na obsadzenie swojego syna w roli siebie samego... Kiedyś ktoś nakręci film o tym, jak "Władcy chaosu" powstawali i dopiero wtedy będzie to historia obsypywana nagrodami na kameralnych festiwalach, zupełnie jak "The Disaster Artist".
Pomijając wątki fabularne i ich odzwierciedlenie w faktach (lub jego brak), "Władcy chaosu" to przede wszystkim fatalne filmowe rzemiosło. Nieźle wypada Jack Kilmer jako trawiony przez depresję i szaleństwo Dead, nie najgorszy jest Rory Culkin (tak, to brat Kevina) jako Euronymous, a cała reszta nie przekracza poziomu polskiej telenoweli. Emory Cohen jako Varg Vikernes jest wręcz nieznośny, a każda jego wypowiedź przypomina dramaty zarejestrowane przez "ukryte" kamery programów typu "Trudne sprawy". Kiepska jest także Sky Ferreira jako partnerka Euronymous, która w świecie rzeczywistym nie istniała. To typowo hollywoodzki zabieg, a jego funkcją jest pompowanie emocji w najprostszy możliwy sposób, bo przecież przerwanie właśnie rozkwitającej miłości boli znacznie bardziej niż zabicie samotnika-satanisty. Te ostatnie sceny są zresztą najfatalniejsze, okazuje się bowiem, że Euronymous odkrywa w sobie dobro, ścina włosy, zakłada dres i właśnie wtedy jego życie zostaje przerwane. Towarzyszy temu mnóstwo zbędnego gadania i... picie kakao, a efekt to sztampa sugerująca, że faktycznie black metalowy wizerunek czy black metalowy "styl" życia mogą być czymś złym, co jest największym kłamstwem "Władców chaosu".
Zaskoczeniem jest w tym kontekście postać reżysera - Jonas Åkerlund przez chwilę był perkusistą w Bathory, szwedzkim zespole, który miał duży wpływ na norweską scenę black metalową i wydawać by się mogło, że ktoś taki będzie potrafił ugryźć temat we właściwy sposób. Ten sam Åkerlund wyreżyserował jednak także koszmarny "Polar", więc może nie powinienem się dziwić, że pomysł na nakręcenie wizji, w których zmarły Dead nawiedza Euronymousa komuś takiemu wydawał się trafiony...
Przebrnięcie przez "Władców chaosu" nie wymaga dużego wysiłku. Åkerlundowi udało się znaleźć dobry rytm - te dwie godziny mijają bardzo szybko i bezboleśnie, pomimo tak wielu wpadek. Nie jest to jednak w żadnym stopniu produkcja, z której można by zaczerpnąć choćby śladową ilość wiedzy na temat black metalu. Prędzej ustawiłbym ją gdzieś pomiędzy "Trzynaście powodów" a "Przetrwać w Nowym Jorku" z dodatkiem czerstwego humoru i chyba najbardziej spodoba się właśnie tym osobom, które o black metalu nigdy nie słyszały i nic na jego temat nie wiedzą.
Władcy chaosu
Tytuł oryginalny: Lords of Chaos
Szwecja/Wielka Brytania, 2018
Vice Films
Reżyseria: Jonas Åkerlund
Obsada: Rory Culkin, Emory Cohen, Jack Kilmer