Gdyby Netflix był wypożyczalnią kaset wideo w latach 90.:
- Dzień dobry panie N, szukam czegoś ciekawego na piątkowy wieczór.
- To może niech pan zajrzy do naszej półki z klasyką kina.
- Tak po prawdzie, to większość z tych filmów już widziałem, macie raczej przebraną ofertę.
- Ma pan szczęście, bo dzisiaj pojawił się u nas nowiutki film ze znaczkiem "Netflix Original", czyli "Polar".
- No nie wiem, te produkcje rzadko kiedy okazują się dobre, już tyle razy się na nie nabrałem…
- Ale tutaj gra ten fajny aktor. Poza tym, przecież to film dorzucony właściwie gratis od nas, wszystko w cenie abonamentu.
- W sumie racja, a nie chcę mi się szukać niczego innego, niech będzie!
Kto widział wspomniany film, ten wie, że pan N zrobił to po raz kolejny. Za sprawą swojej renomy, dobrej promocji (billboardy wisiały wszędzie) i twarzy znanego aktora sprzedał nam produkcję, która ledwo załapywała się na standardy kina klasy B. Za każdym razem jest podobnie - obiecuję sobie, że nie dam się już tak łatwo podejść, a potem znowu tracę czas na oglądanie naprawdę słabego filmu. Czuję się jak ostatni frajer, który pada ofiarą swojego lenistwa. Mam za sobą seanse taki koszmarków, jak chociażby "Bright", "Paradoks Cloverfield", "Anon" czy "Mute", a dalej daje się zwieść wyskakującej na głównym ekranie ikonie, która każe mi pomyśleć: A w sumie czemu nie?. Tak jak dwadzieścia lat temu dawaliśmy się namówić właścicielowi wypożyczalni kaset wideo na "taki fajny film akcji z tym znanym aktorem", tak teraz jesteśmy ofiarami propozycji rzucanych przez Netflix. To porównanie zaczęło robić się na tyle popularne, że doczekaliśmy już określenia "Kino Klasy N" idealnie opisującego produkcje, których jedynym celem jest zapełnienia wiecznie głodnej "ramówki" króla platform streamingowych.
Żeby zrozumieć, skąd wzięło się to zaufanie do produkcji Netflixa, musimy cofnąć się do roku 2013, kiedy rozpoczęła się nowa era w dziejach telewizji jakościowej. Włodarze wtedy szerzej nieznanej poza Stanami Zjednoczonymi platformy postanowili stworzyć jeden z najlepszych seriali w historii i od razu wypuścić cały sezon do Internetu, bez nadawania go w klasycznej telewizji. W ten sposób narodziło się "House of Cards", a niedługo potem "Orange is the New Black". W 2014 doszedł tylko jeden serial, czyli zapomniany już "Marco Polo". W 2015 pozycja nowego serialowego gracza umocniły między innymi "Daredevil", "Narcos" czy "Sense8". Z perspektywy polskiego widza dochodził zawsze działający element "ekskluzywności" - Netflix nie był legalnie dostępny w Polsce i stawał się pewnego rodzaju marzeniem o nieosiągalnych w uczciwy sposób dobrach Zachodu. Od premiery polskiej wersji Netflixa minęły już trzy lata, platforma stała się czymś zupełnie powszechnym, a jakość samych produkcji zaczęła ustępować ich liczbie. Jednak słysząc "produkcja Netflixa", prędzej pomyśli o Franku Underwoodzie czy dzieciakach z Hawkings niż jakimś mniej udanym projekcie i właśnie z tego powodu platforma może pozwolić sobie na wodzenie widzów za nos w swojej ofercie filmowej.
Omawiając filmy sygnowane logiem Netflix Original, warto mieć na uwadze fakt, że tylko część z nich rzeczywiście jest wytwarzana przez samą platformę. Rzesza z tych filmów została tylko zakupiona przez Netflixa. Łatwo się domyślić, że w wielu przypadkach są to produkcję, które nigdy nie trafiłyby do obiegu kinowego, bo po prostu nie znalazły chętnych kupców wśród "normalnych dystrybutorów". To naturalna ewolucja procesu znanego w kulturze od lat. Wcześniej mieliśmy filmy telewizyjne, "straight to VHS/DVD", a teraz żyjemy w epoce "straight to VOD". Chyba nikt nigdy nie oczekiwał od takich produkcji niczego więcej niż zapewnienia niezbyt wyszukanej rozrywki dla zabicia czasu. Inną kwestią jest to, że sam Netflix dzięki temu może wmieszać się w ten tłum i nawet w przypadku swoich własnych produkcji aż tak nie przejmować się ich jakością. Tu zakupi się jakiegoś gniotka, tu wyprodukuje swojego, a całość sprawia wrażenie, że na platformie ciągle coś się dzieje. Nie oszukujmy się - dla Netflixa filmy najczęściej są tylko dodatkiem, który ma przykuć uwagę widza, kiedy ten nie ma aktualnie żadnego serialu dla siebie. Dlatego też chyba opinię wobec nich są często takie łaskawe - ludzie traktują je jak kolejny film z Dolphem Lundgrenem dorzucony w gratisie do wypożyczonego "Forresta Gumpa". Są te produkcje, które ogląda się przy okazji czegoś innego
Użycie określenia "Kino Klasy N" może okazać się dość przydatne, bo pozwala na odsianie ziaren od plew. Trzeba być uczciwym i pamiętać, że dzięki Netflixowi swoje miejsce znalazły tak ciekawe obrazy jak "Opowieści o rodzinie Meyerowitz", "Ballada o Busterze Scruggsie" czy "Okja". Warto wspomnieć, że Joon-ho Bong bardzo chwalił sobie swobodę twórczą, która wykraczała poza jego doświadczenia z "klasycznymi" studiami. Nasuwa się pewien klucz, według którego warto przebierać w produkcjach Netflix Original. Jeśli dany tytuł sygnowany jest nazwiskiem, które przywodzi na myśl filmy autorskie, to warto dać mu szansę, bo zazwyczaj są to rzeczywiście produkcje wartościowe. Jednak w wypadku masowo produkowanego kina gatunkowego w większości przypadków należy spodziewać się streamingowego ekwiwalentu włączenia TV Puls w piątek o 23.00.
Warto pamiętać, że niedługo doczekamy się prawdziwego testu możliwości Netflixa w roli producenta - już w tym roku wyjdzie na nim "Irishman" Martina Scorsese. Jeśli nawet wielki reżyser z plejadą aktorskich weteranów nie dostarczy dobrego filmu, to znaczy, że coś jest naprawdę nie tak.