Obok takiego tytułu nie da się przejść obojętnie. Tytułu choć niewątpliwie natychmiast przykuwającego uwagę, to zawierającego aż dwa spoilery. Najbardziej zawiedzeni będą jednak ci, którzy w tak niedorzecznej nazwie filmu upatrywali pomnika kiczu i tandety rodem z kaset VHS, wybuchowej mieszanki praktycznych efektów specjalnych i "czerstwych" odzywek. Robert D. Krzykowski miał jednak inne ambicje, celował w dramat z elementami przygodowymi i delikatnym posmakiem kina rozrywkowego z minionych epok, podobnie jak Quentin Tarantino czy S. Craig Zahler. Rezultat nie jest może imponujący, ale warto na "The Man Who Killed Hitler and Then the Bigfoot" zwrócić uwagę.
Na pewno w powyższym akapicie poza Hitlerem i Wielką Stopą, przykuło waszą uwagę swojsko brzmiące nazwisko reżysera. Dotąd jego kariera związana była z komiksem i w niektórych kręgach kultową serią internetową "Elsie Hooper", której adaptacja w postaci krótkometrażowego obrazu była pierwszym zetknięciem Krzykowskiego z tworzeniem filmu. Scenariusz do "The Man Who Killed Hitler and Then the Bigfoot" powstał jednak znacznie wcześniej, bo już dwanaście lat temu zarysowana została jego grindhouse'owa wersja. Ten drugi, ambitniejszy wariant - walka mitycznego żołnierz szukającego sensu życia z mitycznym stworem - dodawany był stopniowo, ale kiedy na pokładzie znalazł się niesamowity Sam Elliott (niedawno nominowany do Oscara za drugoplanową rolę w "Narodzinach gwiazdy"), wydarzenia nabrały szybszego tempa, a zdjęcia ostatecznie zrealizowano w zaledwie dwadzieścia pięć dni. Zdjęcia zresztą znakomite, podobnie jak muzyka Joe Kraemera (znanego między innymi z "Mission: Impossible - Rogue Nation") i bynajmniej nie uświadczycie tutaj syntezatora, lecz starą, dobrą orkiestrę symfoniczną.
"The Man Who Killed Hitler and Then the Bigfoot" stoi w rozkroku pomiędzy dwoma światami i w tym różni się od dzieł Quentina Tarantino oraz S. Craiga Zahlera. To nie jest film, który sprawdziłby się na nocnym pokazie podczas komiksowego konwentu i nie jest to film, który mógłby trafić do repertuaru kina studyjnego, choć w rożnych momentach wykazuje predyspozycje i do jednego, i do drugiego. Zegarek ze swastyką zamiast wskazówek; Elliott wpadający do składu z arsenałem i rzucający od niechcenia: Chcę tę strzelbę, ten celownik i ten nóż - to wszystko; Wielka Stopa wymiotująca na swojego przeciwnika z widowiskowością dorównującą Regana MacNeila - to elementy wskazujące na fascynację kinem klasy B, ale z drugiej strony rozgrywa się tutaj dramat człowieka u schyłku życia, którego dręczą reminiscencje i tęsknota za młodością. Dla niektórzy widzów będzie tu zdecydowanie zbyt dużo melancholii, romantyzmu i zbyt wolno rozwijająca się akcja, a tytuł zdaje się obiecywać coś zupełnie innego. Przewrotnie jednak to właśnie największa zaleta pomysłu Krzykowskiego, bo ten niecodzienny kontrast pozwala mu uniknąć zepchnięcia na pozycję naśladowcy. Największą wadą jest z kolei brak polotu - połączenie wątków zabójstwa Adolfa Hitlera i Wielkiej Stopy oraz nieszczęśliwej miłości w taki sposób, że chociaż zaprezentowane i zagrane na wysokim poziomie, to nie wyzwalają żadnych emocji. Ani autentycznego wzruszenia, ani radości z uczestniczeniu w absurdalnym starciu.
Robert D. Krzykowski to twórca, za którym warto będzie podążać. Przedstawił się w taki sposób, że nie można mieć złudzeń, co do nietuzinkowości jego umysłu, ale realizacja idei łączenia niemalże przeciwstawnych konwencji filmowych wymaga dodatkowych szlifów i przede wszystkim takiej obróbki pierwotnych, ekscytujących już przecież na poziomie tytułu założeń, żeby wzbudzać w odbiorcach żywe emocje. Oby tylko scenariusz drugiego filmu nie powstawał przez kolejne dwanaście lat.
The Man Who Killed Hitler and Then The Bigfoot
USA, 2018
Epic Pictures
Reżyseria: Robert D. Krzykowski
Obsada: Sam Elliott, Aidan Turner