Petera Farrelly'a nikomu przedstawiać nie trzeba - debiutował jako reżyser "Głupiego i głupszego", później nakręcił jeszcze kilka niedorzecznych komedii ("Kręglogłowi", "Sposób na blondynkę"), a nawet współtworzył jeden z najgorszych filmów w historii kina - "Movie 43" (za co otrzymał zresztą Złotą Malinę)... Może jednak warto przedstawić Petera Farrelly'a, bo "Green Book" nie ma absolutnie nic wspólnego z jego dotychczasowymi produkcjami i niewątpliwie motywacją do nakręcenia go było udowodnienie światu (i może nawet bardziej sobie), że potrafi zrobić coś bardziej ambitnego.
Nie mogę zacząć kolejnego akapitu, wciąż nie wyjaśniając, skąd ten karkołomny tytuł tekstu, ale podobieństwa są oczywiste. Viggo Mortensen i Mahershala Ali to duet zupełnie inny niż Jim Carrey i Jeff Daniels, lecz w obydwu przypadkach mamy do czynienia z kinem drogi i historią o męskiej przyjaźni oraz wystawieniu jej na próbę. Próbę oczywiście wolną od ryzyka, bo przecież nikt nie może mieć złudzeń, że finałem i jednego, i drugiego scenariusza musi być happy end. Problematyczne może być natomiast to, że "Green Book" jest filmem opartym na faktach, a fakty przemawiają za tym, żeby tytuł "bullshit artist" odebrać szczycącemu się nim Tony'emu Lipowi i przekazać go scenarzystom.
Akcja osadzona jest we wczesnych latach 60., czyli wiele lat po wojnie secesyjnej, która w teorii miała zakończyć wszelkie rasowe podziały. W praktyce południe Stanów Zjednoczonych po dziś dzień uchodzi za rasistowskie, co twórcy filmu tłumaczą nam jak w bajce dla dzieci, gdzie zawsze krystalicznie czyste dobro musi konfrontować się ze złem totalnym. Tutaj te dwie strony uosabiają policjanci (no bo któż inny mógłby...) - ci z Południa tylko szukający pretekstu do starcia z niemile widzianym w ich okolicy Afroamerykaninem; ci z Północy w śnieżycy gonią za samochodem po to, żeby pomóc jego właścicielom wymienić przebitą oponę. U Andersena czy braci Grimm może i byłoby to wiarygodne, tutaj trąci tanim patosem.
Od pierwszych scen nie ma złudzeń - to będzie "życiówka" Viggo Mortensena, ale jego postać, Frank "Tony Lip" Vallelonga (swoją drogą w świecie rzeczywistym związany był z kinem, występował w epizodycznych rolach w między innymi "Ojcu chrzestnym", "Donniem Brasco" czy "Chłopcach z ferajny"), bynajmniej nie była obdarzona liberalnym umysłem. Farrelly doskonale o tym wiedział, bo za podstawę scenariusza posłużyły taśmy nagrane przez syna Tony'ego Lipa, gdzie nowojorski bramkarz językiem pełnym rasistowskich i homofobicznych zwrotów opowiadał o swoje rocznej (nie dwumiesięcznej jak w filmie) podróży. Reżyser nie kryje w wywiadach, że bardzo wiele z tego wyciął, a więc ostatecznie przemienił rzeczywistość w fikcję, którą łatwiej można opakować i sprzedać.
Tanich chwytów jest w "Green Book" mnóstwo. Dostajemy standardową walkę słabszych z silniejszymi i wielokrotne utarcie nosa tym drugim; są bardzo powierzchownie potraktowane tematy społeczne (rasizm, podziały klasowe, homoseksualizm); jest też tło muzyczne zbudowane na wysokich dźwiękach skrzypieć w każdym patetycznym momencie, co ma na celu wyduszenie z widza łez; a w dodatku finał historii rozgrywa się w Boże Narodzenie w pięknie przyprószonym śniegiem Nowym Jorku. Każdy z tych elementów to niemalże żebranie o Oscara.
Zarzuty mogą jednak wyglądać na nie dość mocne w kontraście ze stosunkowo wysoką oceną i faktycznie sidła zastawione przez Farrelly'a działają na tyle skutecznie, że nawet świadomość tych wszystkich schematów, którymi się posługuje nie potrafi umniejszyć blasku "Green Book". To do bólu hollywoodzki, oscarowy i sztampowy film, a zarazem pochłaniający bez reszty, igrający z emocjami i nieco staromodny. Może właśnie chwila ulgi od katastrofalnych wydarzeń codziennie napływających z całego globu sprawia, że seans okazał się tak przyjemny. Jeżeli szukacie podobnej ulgi, to warto "Green Book" zobaczyć.
Green Book
USA, 2018
DreamWorks
Reżyseria: Peter Farrelly
Obsada: Viggo Mortensen, Mahershala Ali