Ten film mógł zrodzić się tylko z jednej myśli - ktoś zobaczył Roberta "Bronziego" Kovacsa, krzyknął: Przecież to klon Charlesa Bronsona!, a instynkt wielbiciela niskobudżetowego filmu klasy B natychmiast wdrukował do głowy gotowy scenariusz. Głowa należała do Rene Pereza, autora przeraźliwie nudnej serii "Playing with Dolls" i kilku innych niezbyt udanych horrorów, ale jego protegowany skradł wszystkie nagłówki, a później zaczęły pojawia się kolejne ciekawostki z jego dotychczasowego życia. Kovacs urodził się na Węgrzech, przez lata pracował jako kaskader w Hiszpanii, na koncie ma także działalność muzyczną, służył w armii, dorabiał jako cieśla... i chociaż nie wiadomo, ile z tego jest prawdą, to zupełnie przeciętne "Death Kiss" stało się dzięki tej otoczce jednym z najbardziej wyczekiwanych filmów akcji, dla wszystkich tych, którzy we współczesnych produkcjach poszukują dawnego czaru kaset VHS.
Bezimienny bohater "węgierskiego Bronsona" jest - rzecz jasna - mścicielem, którego przeszłości wprawdzie nie poznajemy (chyba, że przyjmiemy delikatną, nieoficjalną sugestię jakobyśmy mieli do czynienia z "Życzeniem śmierci 6"), ale jego prywatna wendetta już dawno temu przybrała rozszerzoną wersję walki w imieniu niewinnych i bezbronnych. Coś na wzór krucjaty Franka Castle z okresu wydarzeń zawartych w komiksie "Punisher MAX". To samotne, zgorzkniałe serce wkrótce zostaje jednak rozpalone przez ciężko pracującą, samotną matkę w wieku, który pozwalałby jej zostać córką naszego antybohatera, a także jej niepełnosprawną córkę. Takie postacie są niezbędne dla nadania większej dramaturgii twardzielowi, który zdaje się być niezniszczalny, a przynajmniej niezbędne wtedy, gdy wysilenie się na oryginalność nie leży w naturze scenarzysty (czyli także Pereza).
"Death Kiss" potrzebowało jednego - brutalnej, bezpardonowej rozrywki i poniekąd dostajemy ją, ale po pierwsze w niedostatecznych ilościach, a po drugie w cyfrowej oprawie, a krew z komputera nigdy nie wygląda dobrze (najlepiej odwzorowano ją w zmaganiach innego mściciela - Johna Wicka). Perez popełnia klasyczny błąd twórców niskobudżetowego filmu - ma ambicje. Nie dysponuje zdolną obsadą (największe nazwisko to Baldwin, ale Daniel, więc najmniej utalentowany z braci), nie ma interesującej historii do opowiedzenia, ani nawet środków na to, żeby ciekawie ją przedstawić. Dlaczego więc nie zrobić krwawej rzeźni, która mogłaby dostarczyć ludycznych wrażeń?
Zaczyna się nawet nieźle. Mroczne ulice do złudzenia przypominają te z lat 70., z filmu Michaela Winnera, a w budowaniu atmosfery pomaga młodsza o dziesięć lat syntezatorowa muzyka (także autorstwa Pereza). Szybko okazuje się jednak, że aktorzy i aktorki zostają zmuszeni do rozmawiania, do wielu niepotrzebnych, fatalnych dialogów, a w dodatku Kovacs najwidoczniej nie miał właściwego akcentu i został zdubbingowany w dość nieudolny sposób. Im dalej, tym akcja coraz bardziej przypominają rekonstrukcje wydarzeń z "Magazynu kryminalnego 997", co sprawia, że całkowicie zatarte zostaje wrażenie, że mamy przed sobą sequel, remake czy reboot jednego z najsłynniejszych filmów Bronsona. To jego karykatura, a w dodatku nudna i nieśmieszna.
O ile wyjątkowo surowa ocena "Życzenia śmierci" według Eliego Rotha i Bruce'a Willisa wydawała się nieco na wyrost, podyktowana aktualnym trendem do walki z powszechnym dostępem do broni palnej w Stanach Zjednoczonych, o tyle "Pocałunek śmierci" nie ma do zaoferowania nic ponadto, co dostajemy już na plakacie - niedorzeczny pomysł zaangażowania sobowtóra do odtworzenia kultowej roli. Jeżeli jednak nie jesteście oddanymi fanami pierwowzoru, plakat powinien wam w zupełności wystarczyć.
Death Kiss
USA, 2018
Millman Productions
Reżyseria: Rene Perez
Obsada: Robert "Bronzi" Kovacs, Daniel Baldwin