Pomysł na fatalnie przetłumaczonego na język polski "Leprechauna" od początku był absurdalny. Symbol irlandzkiego folkloru przemieniono w chciwego mordercę i podsunięto mu kilka łatwych celów, wśród nich debiutującą na dużym ekranie Jennifer Aniston (rok przed wcieleniem się w rolę Rachel Green w "Przyjaciołach") i być może tylko dlatego ten koszmarek przetrwał próbę czasu. W tym roku minęło dwadzieścia pięć lat od jego premiery, a to wystarczająco dużo, żeby wciąż przypominający o sobie fatalnymi sequelami horror doczołgał się do statusu filmu kultowego.
Jakby tego było mało, że oryginał nie należy do filmów wybitnych - nawet w swojej zakładającej obecność kiczu konwencji - to jeszcze systematycznie przeobrażał się we własną karykaturę. Dość wspomnieć, że w czwartej części Karła wysłano w kosmos, a w piątej bratał się z gangsta raperami... Ostatnią próbą wskrzeszenia serii było "Leprechaun: Origins", czyli klasyczne posunięcie horrorowych producentów, którzy brak pomysłów leczą opowiedzeniem, jak to się wszystko zaczęło... Prawie zawsze bardzo nieciekawie.
Kolejna reanimacja trupa zapowiadała się nie lepiej, bo nie dość, że film telewizyjny, to jeszcze stacji SyFy, która ma na koncie takie produkcje, jak "Pięciogłowy rekin atakuje", "Megaszczęki kontra megamacki" czy w najlepszym przypadku serię "Rekinado". To się nie mogło udać, a jednak już pierwsze minuty ukazujące nieźle ucharakteryzowanego, ociekającego mazią Leprechauna pozwalają żywić nadzieję, że los wreszcie się odmienił.
Okazuje się, że reżyser Steven Kostanski sięgnął po pomysł, który kilka miesięcy temu doskonale sprawdził się przy nowym otwarciu dla serii "Halloween". On także wymazał istnienie wszystkich części poza oryginałem, a wredny chytrus powrócił po ćwierćwieczu spędzonym na dnie studni. Główną bohaterką w takiej sytuacji oczywiście musiała zostać córka Tory Reding (postaci odgrywanej przez Aniston), a w obsadzie nie mogło zabraknąć ulubieńca publiczności - Marka Holtona, czyli nieco opóźnionego w rozwoju Ozziego. Do roli tytułowej nie powrócił jednak dzisiaj już blisko pięćdziesięcioletni Warwick Davis, ale nowemu Karłowi (Linden Porco) trzeba oddać, że wciela się w irlandzkiego zabójcy z jeszcze większą wiarygodnością wzmacnianą chociażby przez charakterystyczny akcent.
"Leprechaun Returns" bazuje na sentymencie, ale Kostanski wyraźnie miał większe ambicje. Doświadczenie w Hollywood zbierał przede wszystkim jako majster od charakteryzacji (pracował między innymi przy serialu "Star Trek: Discovery", ekranizacji "Tego" z 2017 roku czy "Crimson Peak. Wzgórze krwi"), co w swoim poprzednim filmie ("Pustka" z 2016 roku) podkreślał aż zanadto, podporządkowując niemal całą fabułę fenomenalnym efektom specjalnym. Tym razem lepiej dobrał proporcję, aczkolwiek nie spodziewajcie się niczego ponad slasherowy standard - banalne jump scare'y, nastolatki mordowane w mniej lub bardziej (zabójstwo przy użyciu zraszacza to mój faworyt) wymyślny sposób, wizje zza grobu i wcielenia się we Freda Jonesa gotowego do zaryzykowania życiem najbardziej niedorzeczną pułapka na świecie (w tym przypadku powolne wygramolenie się spod łóżek i atak przy użyciu poduszek...).
Nowy "Karzeł" to typowy horror przywołujący ducha początku lat 90., który ani nie może zachwycić, ani rozczarować. Na pewno jest to natomiast najlepsza część tej niezbyt udanej serii i chociażby dlatego warto po nią sięgnąć.
Leprechaun Returns
USA, 2018
SyFy
Reżyseria: Steven Kostanski
Obsada: Taylor Spreitler, Pepi Sonuga, Linden Porco