Minihan najlepiej czuje się w formach minimalistycznych - kilka lokacji, skromna obsada aktorka i niewielki budżet. Wszystkie głośne "post-horrory" z ostatnich lat powstały z tych samych składników, ale jest jeszcze jeden, najważniejszy - scenariusz. To przy "Krwi na piasku" zawiodło, bo chociaż sam pomysł - kobieta po przejściach uciekająca przez pustynię przed powoli kroczącym za nią zombie - był na tyle oryginalny, żeby przyciągnąć przed ekrany, to już wysiedzenie przed nimi nie było aż tak przyjemne. W "Zabij i żyj" reżyser/scenarzysta w końcu znalazł idealną równowagę.
Muszę przyznać, że irracjonalną sympatię do tego filmu odczułem już po kilku minutach, gdy wyszło na jaw, że główne bohaterki zasłuchują się w "Anthem for the Year 2000" zespołu Silverchair. Dzisiaj ta nazwa nikomu nic nie mówi, ale w okolicach roku 2000 wielu nastolatków - w tym i ja - zawieszało nad łóżkami plakaty z Bravo z tymi młodymi Australijczykami. Z tym nastawieniem wszedłem w pierwszy akt, który w każdym "revenge movie" musi wyglądać tak samo - sielanka, zacieśnianie więzi pomiędzy postaciami, tworzenie takiego kontekstu, aby spodziewane, brutalne wydarzenia z ciągu dalszego były nie tylko festiwalem okrucieństwa, ale również emocjonalną opowieścią o nienadstawianiu drugiego policzka.
Odrębność od gatunkowego standardu w pomyśle Minihana można było wychwycić już w zwiastunie - tym razem nie mamy do czynienia z klasycznym podziałem na mężczyznę-oprawcę i kobietę-ofiarę, nie mamy nawet niemalże obowiązkowego w tej konwencji gwałtu, lecz związek dwóch kobiet, w którym jedna z nich okazuje się nie być tym, za kogo się podawała. To koncepcja w moim odczuciu znacznie ciekawsza od tego, co Coralie Fargeat zaproponowała w "Zemście", czyli filmie w gruncie rzeczy odtwarzającym każdy jeden schemat "revenge movie", tyle że z artystycznym zacięciem.
Starcie dwóch przed chwilą szalejących za sobą, teraz szalejących przez siebie kobiet siłą rzeczy ma zupełnie inne przyczyny niż efekt działania najniebezpieczniejszej broni chemicznej na tej planecie - testosteronu. Najbardziej zaskoczyło mnie jednak to, jak bardzo - wydawać by się mogło - przeciętna aktorka potrafi rozwinąć skrzydła, kiedy scenariusz daje jej szanse zagrać ciekawą postać. Hannah Emily Anderson i Brittany Allen spotkały się niedawno na planie innego horroru - "Piły: Dziedzictwo" - i nie było to spotkanie udane. Albo pisząc wprost - była to klęska. Dokładnie te same osoby w "Zabij i żyj" okazały się jednak fenomenalne. Pięknie portretują zakochaną parę, psychopatkę i ofiarę, której na drodze do zemsty stoi to, że wciąż darzy uczuciem byłą partnerkę. Historia nie bazuje dzięki temu wyłącznie na akcji i reakcji, ma znacznie więcej odcieni, co pokazuje przede wszystkim akt drugi, gdzie zamiast spodziewanego "polowania", reżyser spowalnia tempo, stawia bohaterki w sytuacjach wymagających dialogów i pozwala widzom poznać je jeszcze lepiej po to, aby wzmocnić dramaturgię finału.
"Zabij i żyj" to jeden z najlepszych "revenge movies", jakie kiedykolwiek widziałem. Na pewno znajdą się tacy, którzy będą w stanie wytknąć mu błędy logiczne, ale - uwaga spoiler, ale nie filmu, tylko życia - ludzie poddani afektom, działający pod wpływem adrenaliny i psychopaci o zakrzywionym systemie wartości nie działają zgodnie z akademickimi zasadami logiki. Miejcie to z tyłu głowy w trakcie seansu, a dostarczy wam znakomitych wrażeń.
Zabij i żyj
Tytuł oryginalny: What Keeps You Alive
Kanada, 2018
Digital Interference Productions
Reżyseria: Colin Minihan
Obsada: Hannah Emily Anderson, Brittany Allen