Wystarczył kwadrans i już wiedziałem, że ten austriacki horror będzie przynajmniej satysfakcjonujący. Wystarczyła właściwie ostatnia z pierwszych piętnastu minut, czyli przejście do wydarzeń, od których konwencja horroru w pełni rozwinęła skrzydła. W scenie tej nasz uciekający przed prawem psychopata z wolna przybliża się do dziury w ścianie, zagląda przez nią i nagle odskakuje, cudem unikając ciosu siekiery. Jeżeli wyobrażaliście sobie ten moment w trakcie czytania, to pewnie usłyszeliście w głowie huki, krzyki, głośna muzykę i całą tę kakofonię, która zazwyczaj towarzyszy jump scare'owi i właśnie stąd się bierze moja błyskawiczna sympatia do "Mroku" - Lange nie sięga po tak banalne środki ekspresji.
Pierwszy atak i pierwsze morderstwo Miny (tajemniczej, zdeformowanej dziewczynki) rozgrywają się tak, jak mogłoby to wyglądać w rzeczywistości - nieporadnie, z narzędziem zbrodni klinującym się w wybitej przez nie dziurze i przede wszystkim bez podkładu muzycznego w tle. Ten element jest zresztą cechą charakterystyczną "Mroku". Okazjonalnie wykorzystany zostaje jakiś instrumentalny fragment odegrany na fortepianie, ale zazwyczaj towarzyszy nam cisza, co tragicznej historii dwojga oszpeconych nastolatków dodaje realizmu, a przecież nic w horrorze nie może być straszniejsze od człowieka z krwi i kości, jakiego sami moglibyśmy spotkać na ulicy.
Takich przyziemnych momentów jest w reżyserskim debiucie Justina P. Lange'a jeszcze wiele, a towarzyszące im zaskoczenie dowodzi, jak często scenariusze horrorów stoją w opozycji do ludzkich instynktów. Kiedy na przykład w domu Miny - tej samej, która chwilę wcześniej rozłupała czaszkę przypadkowego mężczyzny - zjawia się funkcjonariusz prawa, ta wcale nie przygotowuje na niego zasadzki, lecz kryje się w jednej z tych charakterystycznych szaf z żaluzjami, w jakich od czasu Laurie Strode z pierwszego "Halloween" szukają schronienia niemalże wszystkie ofiary slasherowych klasyków. Tu konwencja jest odwrócona - to morderczyni chowa się i z przerażeniem podgląda policjanta lustrującego jej pokój. Mina nie jest zresztą odporna na ciosy niczym Michael Myers albo Jason Voorhees - każde uderzenie zadaje jej ból. Nic nie oddaje jednak realizmu współczesnych czasów tak dosadnie, jak jedna z potencjalnych ofiar, która zamiast ratować towarzyszy czy chociażby uciekać, woli wyciągnąć telefon i filmować całe zdarzenie. Kto by pomyślał, że do stworzenia czegoś oryginalnego w tym gatunku wystarczy wiarygodnie oddać naturę człowieka z drugiej dekady XXI wieku...
Siła każdej z tych scen wynika między innymi z dobrze wyważonego tempa - akcja nie gna na złamanie karku, jak w większości mainstreamowych horrorów, ale nie jest też przesadnie rozciągnięta, jak w kinie aspirującym do miana artystycznego. Fabułę "Mroku" dałoby się streścić w kilku zdaniach i wbrew pierwotnemu wrażeniu, nie ma tutaj zagadki, której rozwikłanie pokrywałoby się z zaskakującym finałem. Ważniejsze jest "jak", a nie "co", a że dialogów zawato w scenariuszu bardzo mało, to ciężar narracyjny spoczywa głównie na zdjęciach. Znakomitych i bardzo wymownych zdjęciach, które jako pojedyncze klatki przypominają małe arcydzieła.
Jako horror "Mrok" nie jest szczególnie straszny, jako dramat nie porusza do tego stopnia, aby po seansie pojawiały się w myślach mimowolne refleksje, a jednak wymieszanie elementów zaczerpniętych z tych dwóch gatunków poskutkowało fascynującą historią, którą wchłaniałem tak łakomie, że napisy końcowe zdawały się pojawić zbyt prędko i musiałem sprawdzić, czy to faktycznie był pełen metraż. Był i mam nadzieję, że Lange dostarczy nam jeszcze nie jeden równie udany.
Mrok
Tytuł oryginalny: The Dark
Austria, 2018
Dor Film Produktionsgesellschaft
Reżyseria: Justin P. Lange
Obsada: Nadia Alexander, Toby Nichols