Podszedłem do tej dziesięciogodzinnej historii w identyczny sposób, w jaki stereotypowi sceptycy z filmów grozy podchodzą do nawiedzonych domów. Najpierw rozejrzałem się dookoła, obnażyłem kilka oczywistych schematów, pomarudziłem i... nagle zobaczyłem to wszystko na własne oczy. Mike Flanagan ma zresztą wyjątkowy talent do powielania gatunkowych klisz oraz wplatania oryginalnych pomysłów pomiędzy nie. Czasami może się więc wydawać, że zmierza ku banałowi, kiedy raczy swoich bohaterów koszmarami wystylizowanymi na rzeczywiste wydarzenia, a przede wszystkim wtedy, gdy z głośników zdaje się atakować kanonada ciężkiej artylerii - nieproporcjonalnie głośne fragmenty muzyczne silące się na uwydatnienie jakiegoś banalnego jump scare'a. To nie są ciekawe rozwiązania, ale twórca między innymi "Oculus" i "Hush" (na chwilę zapomnijmy, że wyreżyserował także "Ouija: Narodziny zła") doskonale wie, jak przemienić je w atuty - zepchnąć na dalszy plan.
Podobnie jak w "The Walking Dead" żywe trupy są pretekstem do postawienia ludzi w trudnych sytuacjach i opowiedzenia ich historii w konwencji dramatu obyczajowego, tak i tutaj duchy mają za zadanie wywoływać kryzys i testować człowieczeństwo wielodzietnej rodziny. Dziesięć odcinków umożliwia natomiast wystarczająco długie naświetlanie osobistych przeżyć każdego z bohaterów, aby ci bardziej empatyczni spośród widzów mogli zacząć troszczyć się o ich losy. Niebezpieczeństwo nie ma w dodatku charakteru wyłącznie nadnaturalnego. Traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa w późniejszych latach zaowocowały problemami z uzależnieniem narkotykowym, bezdomnością, nawiązywaniem kontaktów fizycznych z innymi ludźmi, ułożeniem kariery zawodowej czy życia rodzinnego. Wszystkie te dramatyczne wątki poprowadzone są w rewelacyjny sposób i trudno nie wykrzesać z siebie choćby odrobiny współczucia dla rodziny tak bardzo wyniszczonej przez... duchy przeszłości.
Same duchy bywają irytujące w tych kilku tanich jump scare'ach, ale zazwyczaj działają na podobnej zasadzie, co w moim odczuciu wciąż najbardziej przerażająca postać, jaką kiedykolwiek ukazano na ekranie - Sadako z pierwszego, japońskiego "Ring". Jej głównym narzędziem wywoływania grozy jest sama obecność, stanie w miejscu, w bezruchu, niekoniecznie w ciemnym koncie, ale gdzieś w rogu kadru, skąd zwielokrotnia napięcie. Czy weźmiemy "Halloween" Johna Carpetnera, czy "Obcego" Ridleya Scotta, to zawsze tymi najstraszniejszymi momentami będą te, gdzie czarny charakter ukazany jest fragmentarycznie, czai się, obserwuje, a gdy już przechodzi do czynu, to w pewnym sensie przynosi widzowi ulgę - nie trzeba się już bać, przechodzimy do akcji. W "Nawiedzonym domu na wzgórzu" takiego momentu przejścia nie ma, nie ma ulgi i właśnie dlatego tak znakomicie sprawdza się jako horror.
Flanagan sprawnie posługuje się efektem Kuleszowa - historię opowiada bez chronologicznej konsekwencji, co zmusza widza do wysnuwania wniosków, które w kolejnych odcinkach, gdy poznajemy więcej detali, okazują się niesłuszne. Nie ma w dodatku żadnej osoby (może poza ojcem licznego rodzeństwa), która znałaby wszystkie elementy tej układanki, a błądzenie na tych samych zasadach, na których sens wydarzeń próbują odkryć główni bohaterowie sprawia, że wczucie się w tę opowieść przychodzi bardzo naturalnie.
Osobnym arcydziełem jest odcinek szósty (swoją drogą sprawdziłby się także jako oddzielna historia), który niemal w całości rozgrywa się w jednym pomieszczeniu, podczas pogrzebu, z szalejącą na zewnątrz burzą. Przypomina to nieco inscenizację teatralną albo kameralne, gotyckie horrory studia Hammer, a praca kamer, które potrafią sprawić, że "gadające głowy" nabierają zaskakującej dynamiki to popis filmowego rzemiosła wart analizowania na studiach filmoznawczych. To przejmujący odcinek i nawet przy tak wielu znakomitych serialach, jakie w ostatnich latach powstają, podnosi poprzeczkę bardzo wysoko.
W scenariuszu "Nawiedzonego domu na wzgórzu" można wypatrzeć kilka dziur, a najbardziej irytuje wyjątkowo wyświechtany motyw - niemówienie komuś prawdy dla jego dobra... Gdyby Crain senior szybciej porozmawiał ze swoimi dziećmi, historię dałoby się zmieścić w dziewięćdziesięciu minutach i na pewno nie byłaby aż tak fascynująca, niemniej trudno nie odnieść wrażenia, że tak właśnie postąpiłaby większość ludzi w świecie rzeczywistym. Wystarczy jednak przymknąć na to oko, by dostać być może najlepszy serialowy horror, jaki dotąd powstał, więc jeżeli należycie do tych osób, które czują się zniechęcone przez nadmiar pochlebnych opinii, warto złamać się i poświęcić weekend na tę znakomitą produkcję.
Nawiedzony dom na wzgórzu
Tytuł oryginalny: The Haunting of Hill House
USA, 2018
Netflix
Twórca: Mike Flanagan
Obsada: Kate Siegel, Michiel Huisman, Victoria Pedretti