Gdy usłyszałem, że Egmont ma w planach wydanie w Polsce "Invincible" Roberta Kirkmana, moje serce zabiło kilka razy szybciej - bardzo chciałem powtórzyć go sobie w rodzimym języku. Scenarzysta najbardziej znany jest ze stworzenia serii "Żywe trupy", ale moim skromnym zdaniem to nie one stanowią jego największe dokonanie, tylko właśnie opisywana tutaj seria. Zresztą jej twórcy nigdy nie kryli się ze swoimi ambitnymi planami - w wielu materiałach reklamowych można przeczytać, że to najlepszy komiks superbohaterski na świecie. Czy to czcze przechwałki, czy naprawdę mamy do czynienia z czymś aż tak wspaniałym? W dalszych odcinkach może być to prawda, ale pierwszy zaprezentowany tom stanowi "tylko" zapowiedź późniejszych niezwykłości i tak naprawdę intrygujący robi się dopiero pod sam koniec.
Na pierwszy rzut oka fabuła "Invincible" wydaje się wyjątkowo generycznym superhero. Głównym bohaterem serii jest Mark Greyson - pozornie zwykły nastolatek, którego rodzina skrywa spory sekret. Otóż jego ojciec, prywatnie poczytny pisarz fantastyki naukowej, jest tak naprawdę Omni-Manem, czyli na dobrą sprawę Supermanem (Kirkman raczej nie ukrywa swoich inspiracji). Pewnego dnia Mark z radością odkrywa, że wraz z dorastaniem, także otrzymuje super moce i może pójść w ślady ojca. I tutaj pojawia się pierwszy element wyróżniający ten tytuł wśród innych mu podobnych - nie ma w nim miejsca na rozterki typowe dla "origin story". Główny bohater traktuje tę zmianę jako coś zupełnie normalnego, ot kolejny element życia, taki sam jak pierwszy zarost. Takie wywracanie schematów i humorystyczne podejście do komiksów superbohaterskich, to jedna z charakterystycznych cech całej serii.
"Invincible" po prostu iskrzy dowcipem i to właśnie taki klimat przeważa na początku pierwszego tomu. Dlatego cieszę się, że Egmont postawił na grubsze wydanie, bo dzięki temu możemy zobaczyć, że Kirkman ma nam do zaoferowania także kawał ciekawej opowieści. Cała magia "Invincible" polega na tym, że nie jest on żadną dekonstrukcją ani parodią gatunku. To list miłosny człowieka wychowanego na komiksach superbohaterskich, który po prostu chciał stworzyć swój własny świat. I to czuć właśnie już w tych pierwszych zeszytach.
Kreskę i kolorystykę użytą w "Invincible" lubię przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, ich mocno kreskówkowy i ciepły charakter bardzo dobrze pasują do często humorystycznego charakteru całej serii. Jasne, urozmaicone barwy pozwalają na przeniesienie do świata, w którym od razu wiemy, że nic nie powinno być brane na serio. Jednak tak naprawdę to całkiem sprytna pułapka, którą odkrywamy wtedy, gdy w komiksie zaczyna pojawiać się przerysowana i naprawdę intensywna przemoc. Pod tym względem artyści naprawdę się nie patyczkują i prezentują sceny zarezerwowane dla kategorii "gore". Kontrast pomiędzy przyjaznymi dla oka rysunkami a odciętymi głowami, bryzgającą krwią i walającymi się flakami sprawia, że całość przestaje być już tak jednoznaczna, co oczywiście bardzo dobrze współgra z fabułą, która funkcjonuje na podobnych mechanizmach. Choć mamy tu do czynienia także z dziwnym uczuciem, bo ta cała przemoc jest czasami aż nadto "fajna", więc można się doszukiwać prób wyśmiana naszego zbytniego podniecania się rysunkową (i nie tylko) brutalnością.
Pierwszy tom "Invincible" stanowi swoiste zaproszenie do świata zrodzonego z miłości do komiksu i gatunku superhero. Robert Kirkman uchyla w nim dopiero rąbek swojego przebogatego uniwersum, które rozwijał będzie w następnych tomach. Te trzynaście zeszytów trzeba traktować jako początek wielkiej (rozpisanej na prawie sto pięćdziesiąt odcinków) przygody, która w przyszłości wciągnie was bez reszty. Zacznijcie ją teraz, nie pożałujecie, już pierwszy tom jest świetną zabawą, a potem będzie jeszcze ciekawiej. Na pewno będziecie się bawić o wiele lepiej, niż rozpoczynając kolejną sztampową serię od Marvela czy DC. Czasami warto otworzyć się na inne uniwersum i poznać świeżą historię. A co może być do tego celu lepsze niż najlepszy komiks superbohaterski na świecie?
Invincible
Polska, 2018
Egmont
Scenariusz: Robert Kirkman
Rysunki: Cory Walker, Ryan Ottley