Doskonale rozumiem, skąd bierze się rozczarowanie tą produkcją i kto tak naprawdę jest rozczarowany. Czarny symbiont z kosmosu w wersji komiksowej najpierw przylgnął do Petera Parkera, a kiedy już kilka lat później odnalazł miłość swojego życia w Eddiem Brocku, walka pomiędzy Venomem a Spider-Manem przypominała pełne napięć starcie Ala Pacino i Roberta De Niro na planie "Gorączki". To kanoniczna historia, a wielbiciela Marvela bardzo poważnie traktują wyznawany przez siebie kanon.
Gdyby jednak zgłębić komiksowe dzieje Venoma, to okaże się, że na pewnym etapie zespoił się z Maciem Garganem (czyli Scorpionem), później z Flashem Thompsonem (tym samym, który gnębił Parkera na szkolnym korytarzu), a nawet wstąpił do Strażników Galaktyki... Mało tego, Venom wcale nie jest aż tak mroczny, jak wielu chce dzisiaj wierzyć. Owszem, zdarzyło mu się dokonać morderstwa na oczach dzieci i chwilę później poczęstować je cukierkami, ale nie zapominajmy, że w tym samym zeszycie (Venom: Sign of the Boss #1) Eddie Brock przywdział strój zakonnicy i bynajmniej nie wyglądał w nim groźnie. Zresztą popatrzcie na tę planszę i sami oceńcie, ile w tym komiksowym Venomie faktycznie jest mroku.
Wygląd tej postaci, jej skłonności do występku (czy może nawet bardziej nierozróżnianie dobra od zła) i brutalne metody działania aż prosiły się o film utrzymany w poważnym tonie, z mnóstwem przelewającej się krwi. Coś pomiędzy Batmanem według Nolana a Deadpoolem według Reynoldsa. Faktycznie czuć, że Ruben Fleischer nieustannie dociska hamulec, próbuje dostosować się do wymagań kategorii PG-13, ale kiedy Venom odgryza głowy nie roniąc ani kropli krwi swoich ofiar, dochodzi nie tylko do dekapitacji, lecz również do jego własnej kastracji. To po prostu nie trzyma się kupy - dlaczego trzynastolatkowie mogą patrzeć na kosmitę pożerającego ludzkie ciało, ale nie mogą zobaczyć czerwonej substancji krążącej w ciałach każdego z nas, którą widzieli przecież dziesiątki razy podczas podwórkowych wypadków? To największa wada "Venom" i chociaż rozumiem, że stonowano tę historię, aby łatwiej dała się dopasować do planowanego uniwersum (astronauta, który sprowadził na Ziemię symbionty nosi nazwisko Jameson, a tak się składa, że syn J. Jonah Jamesona również był astronautą, więc wiele wskazuje na to, że do spotkania ze Spider-Manem prędzej czy później dojdzie), to jednak efekt jest skrajnie nienaturalny. Można się wręcz poczuć, jak podczas seansu filmu sensacyjnego w towarzystwie rodziców, którzy co chwila krzyczą: Zasłoń oczy!
W moim odczuciu plusy przysłaniają jednak minusy, a plusem największym jest znakomity Tom Hardy. Nie będę rozpływać się nad jego talentem i tym, że jako twardziel o złotym sercu idealnie pasował do tej roli. Będę się rozpływał nad relacją Eddiego Brocka z symbiontem, która ma przedziwny charakter. Najpierw Venom stawia siebie na pozycji dominującej, ale później zaczyna to przypominać niemalże romansowanie z sobą samym. Nikt oczywiście nie nabierze się na śmierć w finale (Fleischer na szczęście ma tego świadomość i nie przedłuża momentu zawieszenia), niemniej to ten sam poziom wstydliwego wzruszenia, jaki potrafił wywołać kciuk T-800 zanurzanego w roztopionej stali na końcu "Terminator 2: Dzień sądu". W całym, rozbitym na kilka wytwórni filmowych, panteonie postaci Marvela niewiele jest równie interesujących postaci.
Sceny akcji to te momenty, przez które nasuwają się skojarzenia z superbohaterskim kinem z początku XXI wieku. Nie jest aż tak słabo, jak w "Daredevil" z Benem Affleckiem czy w "Catwoman" z Halle Berry, to raczej okolice "X-Men" Bryana Singera. Pierwsze starcie z oprychami w mieszkaniu Brocka wygląda nawet nieźle - kilka szerszych kadrów, prosta, ale nie prostacka choreografia walki - jednak później dostajemy tradycyjny chaos pełen cyfrowych efektów specjalnych. Czyli wcale nie gorzej od większości produkcji Marvel Studios, gdzie dopiero od "Czarnej Pantery" zaczęto przykładać uwagę do tego aspektu.
"Venom" to szalona przejażdżka po wyboistym scenariuszu, w trakcie której nieustannie pojawia się pytanie - dokąd to wszystko zmierza? Ostatecznie okazuje się, że donikąd, ale po wyjściu z kina nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że przejażdżka sama w sobie była warta poświęcenia tych dwóch godzin. Prawdopodobnie stąd bierze się tak duża dysproporcja pomiędzy ocenami krytyków a średnią oceną widzów i na Filmwebie, i na IMDB - to czysta, momentami nonsensowna rozrywka daleka od komiksowego pierwowzoru, ale znacznie ciekawsza od chociażby obydwu części przygód Ant-Mana czy wszystkich produkcji z DCEU.
Venom
USA, 2018
Sony Pictures Entertainment
Reżyseria: Ruben Fleischer
Obsada: Tom Hardy, Riz Ahmed, Michelle Williams