Jeżeli komiksy to dla was więcej niż tylko ich blockbusterowe ekranizacje, nie będziecie zaskoczeni, a jeżeli w dodatku znudziły się wam kolejne wersje tragicznych śmierci rodziców Bruce'a Wayne i wujka Bena, walka mutantów przeciwko społecznemu wykluczeniu i małomiasteczkowy Superman odkrywający wielkomiejską miłość, a mimo tego czujecie słabość do heroizmu w nadnaturalnej postaci, wreszcie pojawiła się na polskim rynku alternatywa - uniwersum Valiant.
Z Valiant Comics łączy mnie więź sentymentalna. Jako dzieciak prosiłem ojca-marynarza o przywiezienie kilku komiksów ze Stanów Zjednoczonych, licząc na zgłębienie tego, co za pośrednictwem TM-Semic można było zasmakować jedynie pod szyldem Mega Marvel, czyli między innymi Daredevila albo Ghost Ridera. Ku mojemu rozczarowaniu, dostałem zamiast tego zgraję dziwaków o nic niemówiących mi pseudonimach typu X-O Manowar, Solar czy Magnus i po powierzchownym zlustrowaniu, rzuciłem te kilka zeszytów w kąt, gdzie przeleżały parę lat. Wróciłem do nich jako schyłkowy nastolatek i nie mogłem uwierzyć, że o superbohaterach można pisać zupełnie inaczej, że można rysować ich zupełnie inaczej i to w tak fascynujący sposób. Kiedy więc dopiero co otworzone wydawnictwo Kboom zapowiedziało eksplorację tego świata na polskim rynku, wyglądałem jak Philip J. Fry z "Futuramy" na słynnym memie Shut Up And Take My Money.
Gwoli ścisłości, to nie pierwszy raz, kiedy Valiant trafia do Polski. W ubiegłym roku wydawnictwo Fantasmagorie opublikowało "Quantum and Woody 1: Najgorsi superbohaterowie na świecie" - historię, w której pojawia się jedna z najdziwniejszych postaci tego uniwersum, obdarzona laserowym spojrzeniem koza. Jeżeli jednak śledzicie polski rynek komiksowy, to na pewno wiecie, jak wielka klęską okazała się działalność Fantasmagorii. Ten właściwy początek na szczęście dobrze rokuje, a w dodatku jest początkiem względnie chronologicznym, bo właśnie w komiksie "Waleczni" źródło mają liczne późniejsze wydarzenia z tego świata.
Największym problemem każdej opowieści, w której pojawia się duża ilość postaci jest wygospodarowanie dla nich wystarczającej ilości kadrów, by nie sprawiały wrażenia doczepionych na siłę. "Waleczni" (oryginalnie czterozeszytowa historia restartująca uniwersum pod szyldem Valiant Next) sprawiają wrażenie stworzonych ze świadomością tego ryzyka, a scenarzyści Matt Kindt (od 2017 roku sprawuje pieczę nad solowymi przygodami X-O Manowara) oraz jeden z największych talentów ostatnich lat, Jeff Lemiere (dla Marvela tworzył między innymi mini-serią z Thanosem w roli głównej, a także Moon Knighta czy Old Man Logana, a w Polsce niedawno dał się poznać jako autor niszowego tytułu - "Łasucha") starają się jak najlepiej umotywować działania bohaterów na tej skromnej, wymagającej dużej ilości akcji przestrzeni.
Nie sposób nie doszukiwać się podobieństw do panteonu Marvela czy DC Comics i na upartego można takie odnaleźć. Weźmy chociażby najbardziej rozpoznawalnego śmiałka w katalogu Valiant - Bloodshota. To pozbawiony pamięci o swojej przeszłości drapieżca o złotym sercu, który ma niezwykłe zdolności regeneracyjne, a tym samym może kojarzyć się z Wolverinem, niemniej rozwój tej i innych postaci podążają innymi ścieżkami. Mniej więcej w połowie komiksu hurtem poznajemy większość bohaterów tego świata, a na tym zbiorczym rysunku najbardziej uderzająca jest... normalność. Koza z laserem w oczach trochę temu przeczy, ale poza nią, niemal każdy nosi zwyczajne ciuchy, zwyczajne fryzury, a nawet ma zwyczajne sylwetki (jest nawet Faith, bohaterka z niewielką nadwagą, która podbiła serca amerykańskich czytelników). Ta "zwykłość" w kontekście standardowych trykotów, peleryn i innych oczywistych atrybutów jest de facto niezwykła i chociaż nie postawię znaku równości między nią a większym realizmem, to zdecydowanie bije od niej powiew świeżości.
Valiant proponuje inne uniwersum, inne zasady, ale jednak konwencję superbohaterską, z którą niektóre schematy są trwale zrośnięte. Jednym z nich jest istnienie potężnego czarnego charakteru, a jego nadejście musi być pretekstem do zjednoczenia wszystkich tych odmiennych, czasem wręcz przeciwnych charakterów w jednym celu - wybawieniu ludzkości. Tutaj kimś takim jest Nieśmiertelny Wróg i chociaż jego motywacje to po prostu czynienie zła dla samej przyjemności doświadczania cudzego cierpienia, to już metody działań są imponujące, a wręcz stanowią najsilniejszy - od strony graficznej - element "Walecznych". Wystarczy spojrzeć na stronę, gdzie koszmary naszych witeziów zostają urzeczywistnione - przypomina grafikę z najnowszego wydania "Boskiej komedii", uwspółcześnionego Francisco Goyę czy po prostu nowoczesne zobrazowanie piekła, ale zło przybiera także subtelniejsze kształty. Jako Pan Obdzierca przypomina groteskową, bajkową postać w stylu Babadooka, a chwilę później potrafi przeobrazić się w japońskiego demona rodem z kaidan. To małe arcydzieła, którym warto poświęcić dłuższą chwilę.
Polskie wydanie ukazało się na świetnej jakości, grubym papierze, a wieńczy je znakomity dodatek ujawniający kulisy powstawania poszczególnych kadrów. Jedynym, do czego mógłbym się doczepić jest decyzja o przetłumaczeniu kryptonimów niektórych postaci. Mam wrażenie, że dla Wiecznego Wojownika lepiej byłoby pozostać Eternal Warriorem, a Nieśmiertelny Wróg wypada groźniej jako The Immortal Enemy. Różnica drobna, wręcz kosmetyczna, a jednak porównywalna do różnicy między słuchaniem Black Sabbath a słuchaniem Kata.
"Waleczni" kończą się... początkiem, nową drogą dla każdej z postaci i jest już pewne, że poznamy dalsze losy Bloodshota oraz X-O Manowara (tu nawiązanie do muzyki metalowej zupełnie przypadkowe). Mam nadzieję, że znajdzie się na polskim rynku miejsce dla tych nietypowych herosów, bo prędzej pozbyłbym się miałkich opowiastek o Iron Manie czy Suicide Squad niż czegoś tak oryginalnego. Bloodshot w 2020 roku dostanie własny film z Vinem Dieselem w roli głównej - oby poszedł za tym zastrzyk popularności i oby jakość ekranizacji nie odstawała od jakości pierwowzoru.
Waleczni
Tytuł oryginalny: The Valiant
Polska, 2018
Kboom
Scenariusz: Jeff Lemire, Matt Kindt
Rysunki: Paolo Rivera, Joe Rivera