Tajemnica Wiseau została rozwikłana pod koniec ubiegłego roku - wszystko wskazuje na to, że przyszedł na świat jako Tomasz Wieczorkiewicz sześćdziesiąt trzy lata temu w Poznaniu, a członkowie jego rodziny twierdzą, że często wraca nad Wisłę w odwiedziny (aczkolwiek języka polskiego nie chce używać, bo boi się utraty... amerykańskiego akcentu... którego nie ma). To przedziwna postać, ale na tyle odważna, by postawić wszystko na jedną kartę i zawalczyć o spełnienie marzeń o filmowej karierze. Chociaż przypomina szaleńca, to jednak dopiął swego i jest niemalże książkowym przykładem wyświechtanego powiedzonka, że jeżeli bardzo się chce, to można nawet przenosić góry.
"The Room" w założeniu miało być filmem ambitnym, ale wszyscy wiemy, w co się przemieniło. Sytuacja "Best F(r)iends, Volume 1" jest skrajnie inna - nikt nie ma przecież wątpliwości, czego fani Wiseau będą od niego oczekiwać, a więc intencjonalnie stworzono obraz "tak zły, że aż dobry". Problem jednak w tym, że sukces tego rodzaju produkcji jest uzależniony od braku intencjonalności. U podstaw "złego" filmu musi leżeć szczerość, bo przecież właśnie w niej tkwi źródło komediowego charakteru całego przedsięwzięcia. Bez niej to tylko wygłup dorosłych ludzi, przy którym może się pojawić co najwyżej uśmiech politowania.
Scenariusz "Best F(r)iends, Volume 1" został zainspirowany faktycznymi wydarzeniami. Wiseau i Greg Sestero (druga główna rola w obydwu filmach, a także autor książki "The Disaster Artist" stanowiącej pierwowzór dla filmu Jamesa Franco) w 2003 roku udali się w podróż, w trakcie której ten pierwszy popadł w paranoję i nabrał przekonania, jakoby ten drugi zamierzał go zamordować. Historia niby prosta, a jednak rozrosła się do dwóch trwających blisko dwie godziny filmów (druga część ukaże się jeszcze w tym roku), co jest proporcjonalne do rosnącego ego twórców, bo tak naprawdę równie dobrze można by całość skrócić do trzech kwadransów.
Nie jestem fanem "The Room", to po prostu bardzo zły teatr. Zdecydowanie ciekawsza jest historia jego powstawania i cała ta otoczka fanowska łącznie z rzucaniem łyżeczkami w kierunku ekranu za każdym razem, gdy pojawią się na nim fotografie sztućców. W "Best F(r)iends, Volume 1" najciekawiej wypadają jednak właśnie nawiązania do filmu z 2003 roku, a także do pełnej nieścisłości biografii jego reżysera. Świetna jest scena z piłką koszykową i pogaduszką o przyziemnych, codziennych sprawach do złudzenia przypominająca podobne zagrania z "The Room", tyle że przy użyciu piłki futbolowej.
Kiedy Tommy krzyczy: You drive me crazy, John, to tak naprawdę słychać: You're tearing me apart, Lisa!. Kiedy bohaterowi granemu przez Sestero robi wyrzuty o to, że spełniał wszystkie jego zachcianki, a w zamian dostaje jedynie obojętność, to pojawia się déjà vu. Dodajmy do tego rozprawienie się z mitem o bogactwie nieznanego pochodzenia (okazuje się, że po prostu w garażu stoi bankomat), o korzeniach Wiseau (deklaruje, że pochodzi z Ziemi) oraz linie dialogowe typu: Kiedy skończysz w więzieniu, nie uratuję cię, jasne? Jedynym, co będę mógł zrobić będzie wysłanie ci kilku pomarańczy, a otrzymamy swojskie, odtwórcze, lecz satysfakcjonujące momenty, które sprawią, że oddani fani "The Room" nie powinni czuć się zawiedzeni.
Nie można mieć pretensji do Wiseau, że chciał przedłużyć swoje pięć minut i właściwie trudno sobie wyobrazić, aby po tym całym szumie, dziesiątkach analiz i akademickich rozprawek mógł nakręcić drugie "The Room". Dla mnie "Best F(r)iends, Volume 1" to strata czasu, choć z drugiej strony prawdopodobnie nie oprę się pokusie zobaczenia części drugiej i tutaj nasz mały wielki Polak wygrywa - trudno powstrzymać ciekawość przed tym, co jeszcze może wymyślić.
Best F(r)iends, Volume 1
USA, 2017
Sestero Pictures
Reżyseria: Justin MacGregor
Obsada: Tommy Wiseau, Greg Sestero