Spike Lee często postrzegany jest jako głos afroamerykańskiej społeczności w kinie zaangażowanym, ale jemu samemu etykieta ta wyraźnie zaczęła ciążyć i od strony formy, i od strony tematu, co najlepiej widać w przedsięwzięciach z ostatnich lat - między innymi w remake'u koreańskiego "Oldboy" czy wyreżyserowanym i napisanym przez niego trybie kariery w grze "NBA 2K16". Pozostaje pytanie, czy Lee jest twórcą na tyle wszechstronnym, żeby poprzez każde z tych działań ukazać coś interesującego?
W moim odczuciu odpowiedź jeszcze przecząca. Wizja Chan-wook Park przepuszczona przez korekty amerykańskiego reżysera jest znacznie uboższa w doznania wizualne i emocjonalne; a fabularna odsłona najpopularniejszej koszykarskiej gry wirtualnej to zbiór klisz i banałów sklejonych w kompletnie niewciągający chaos. Najciekawszym pomysłem z ostatnich lat był swoisty rap-musical, "Chi-Raq", ale jemu także daleko do "Rób, co należy" czy nawet "Morderczego lata". Spike Lee się skończył - pewnie wielu wyrokowało, ale jeżeli tak, to właśnie zaczął się na nowo.
Scenariusz "BlacKkKlansman" powstał na bazie faktycznych wydarzeń rozgrywających się w latach 70., trudno jednak nie zauważyć, że Lee celuje w opowiedzenie historii współczesnej, traktując przeszłość jako przestrogę przed radykalizmem po prawej stronie sceny politycznej (z Donaldem Trumpem na czele). Nie jest to pierwszy taki komentarz, ale być może najskuteczniejszy, bo zamiast moralizatorstwa, snucia teorii zagłady ludzkości i totalnej degrengolady dostajemy fascynujący kryminał ze znakomitymi elementami komediowymi.
Prawdziwe wydarzenia zakończyły się w chwili, gdy Ron Stallworth został nominowany na lidera lokalnego KKK. Kiedy przełożeni usłyszeli o tej propozycji, spanikowali i zamknęli śledztwo. Oznacza to tyle, że mniej więcej połowa filmu jest czystą fantazją i wyraźnie czuć moment przekroczenia tej granicy. Cała ta historia z bankietem, podczas którego dochodzi do spotkania z Davidem Dukiem, a także wspólne zdjęcie nigdy nie miały miejsca. Stallworth jako gliniarz pod przykrywką nie stanął twarzą w twarz z członkami Klanu, nie wspominając nawet o samochodowym pościgu i walce o detonator z oddaną żoną jednego z samozwańczych Aryjczyków.
Te ostatnie sceny trącą kiczowatym kinem sensacyjnym spod znaku blaxploitation i wiele wskazuje na to, że Lee z premedytacją przyjął taką konwencję. Świadczyć o tym może chociażby jeden z wcześniejszych dialogów, gdzie przywoływani są wszyscy wielcy tego nurtu - od Coffy przez Cleopatrę Jones po Kapłana z "Superfly". To kicz w dobrym tego słowa znaczeniu, ale samemu przejściu z jednego sposobu narracji w drugi brakuje płynności zespajającej film w całość.
Nieprawdziwe są także wątek miłosny oraz żydowskie pochodzenie Flipa Zimmermana (Adam Driver), a wykreowanie ich to zabieg mający na celu zwiększenie dynamiki materiału źródłowego. Z jednej strony wypada to wiarygodnie, z drugiej powoduje, że nakłada się na siebie ogromna liczba zbiegów okoliczności, co obniża nieco realizm scenariusza. Czy realizm jest jednak niezbędny? Nie sądzę. Zresztą na samym finiszu Lee odlatuje w poplątanie symbolizmu z fragmentami dokumentalnymi, co definitywnie dowodzi, że w "BlacKkKlansman" historia jest tak samo ważna, jak umiejętne korzystanie z technik przekazywania treści za pomocą filmu.
W takim wydaniu Spike Lee jest prawdopodobnie najbardziej przystępny dla blockbusterowej publiczności. Nie jest to nic uwłaczającego. Willie Sutton, słynny rabuś, mawiał, że napada na banki, bo właśnie tam są pieniądze i być może z podobnych pobudek Lee sięgnął po narzędzia z asortymentu popkultury - bo właśnie tam jest publiczność. Spisał się w tym wydaniu świetnie i mam nadzieję, że pozytywne reakcje na całym globie (chociażby Grand Prix na festiwalu w Cannes) zachęca go do eksplorowania tego kierunku.
Czarne bractwo. BlacKkKlansman
Tytuł oryginalny: BlacKkKlansman
USA, 2018
Blumhouse Productions
Reżyseria: Spike Lee
Obsada: John David Washington, Adam Driver, Laura Harrier