Cohen prawdopodobnie dorobiłby się tytuły generała MIF, gdyby taka organizacja faktycznie istniała. Jego umiejętności w przyswajaniu nowych tożsamości i całkowite przemienianie się w wykreowane przez siebie postacie zaimponowałyby nawet Ethanowi Huntowi, a tym razem poznajemy nie jedną, lecz sześć alternatywnym osobowości. Billy Wayne Ruddick Jr. to skrajnie prawicowy wyznawca Donalda Trumpa, Dr. Nira Cain-N'Degeocello to skrajnie lewicowy aktywista; Erran Morad to izraelski antyterrorysta stosujący bardzo niekonwencjonalne metody; Gio Monaldo to włoski playboy z grubym portfelem; OMGWhizzBoyOMG! to szalony youtuber z Finlandii i wreszcie mój ulubieniec - Rick Sherman, były skazaniec, który próbuje odnaleźć nową drogę w życiu jako kucharz, producent fatalnego EDM czy autor jeszcze gorszej "sztuki współczesnej".
Każda z tych "osób" wchodzi w dialogi z politykami, sezonowymi gwiazdkami show biznesu i członkami przeróżnych organizacji. O efekcie trudno napisać bez własnej deklaracji politycznej, ale cóż mogę poradzić na to, że senator Bernie Sanders, który w ubiegłych wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych był najpoważniejszym rywalem Hillary Clinton wewnątrz Partii Demokratycznej, albo Jill Stein z Partii Zielonych potrafią wybronić się w niedorzecznej rozmowie z Cohenem, podczas gdy Philip Van Cleave działający na rzecz jak najszerszego dostępu do broni palnej bez mrugnięcia wciąga się w kampanię na rzecz uzbrajania trzylatków, a republikanin Jason Spencer bez wahania pokazuje nagie pośladki, wierząc, że mógłby w ten sposób uchronić się przed atakiem terrorystycznym?
Politykom nie należy ufać. Obojętnie czy z lewej, czy z prawej strony, władza zawsze deprawuje i zawsze rządzą nami szaleńcy, zmienia się jedynie natężenie owego szaleństwa. "Who is America?" w tym zakresie może śmieszyć, ale już zupełnie nieśmieszne, lecz przerażające jest oglądanie przedstawicieli społeczności maleńkiego Kingman w Arizonie, którzy kipią od gniewu, kiedy zostaje im przedstawiony pomysł wybudowania największego na świecie meczetu w ich mieścinie. Pomysł przedstawiony tak nieprawdopodobnie, że uczniak z podstawówki parsknąłby śmiechem na widok intencjonalnie żenującej grafiki koncepcyjnej przedstawiającej ogromny budynek naniesiony na zdjęcie lokalnego parkingu. Nie twierdzę, że wybudowanie tej czy jakiejkolwiek innej świątyni nie wymaga konsultacji społecznych, ale poziom nienawiści emanującej od tych kilku osób balansuje na granicy rękoczynów.
W kolejnych odcinkach jest jeszcze "ciekawiej". Wyborcy Trumpa zostają przeszkoleni w zakresie wychwytywania nielegalnych imigrantów z Meksyku, a ich zacietrzewienie jest tak duże, że jeden z nich daje się przebrać za nastolatkę, która ma wabić zagranicznych zboczeńców; prezes Youth Shooters of America klęka przed Erranem Moradem i chwyta ustami sztucznego fallusa, co ma być częścią treningu na wypadek ataku terrorystycznego; ale nikt nie może się równać z pogromcą Antify, który poinstruowany przez Morada przytwierdza maleńkie urządzenie na plecach jednej z osób uczestniczących w demonstracji na ulicach San Francisco, a następnie bez wahania detonuje ładunek... Później wyznaje wprawdzie, że nigdy nie uczestniczył w czyjejś śmierci, ale po kilku minutach spaceru w objęciach Cohena (panowie przebrani są za parę lesbijek) odzyskuje spokój ducha. Tym jest Ameryka? Zabijaniem bez wahania, w imię własnych przekonań politycznych?
Pamiętacie filmik, który swojego czasu robił w sieci furorę? Amerykanie w przeróżnym wieku stają przed mapą i nie potrafią wskazać właściwie żadnego kraju. Korea Północna myli im się z Australią, a w dodatku uważają, że "Gwiezdne Wojny" stworzono na podstawie prawdziwych wydarzeń. Głupi Amerykanie! - taki był co drugi komentarz, ale czy to przypadłość tylko tego narodu? Czy na polskich ulicach każdy potrafiłby wskazać stan Oregon i przede wszystkim, czy nie znaleźliby się tacy, którzy równie ochoczo wysadziliby w powietrze członkinię Antify albo przedstawicielkę dowolnej innej organizacji, której poglądy nie zgadzałyby się z ich własnymi?
Nastały obrzydliwe czasy politycznej segregacji. Kiedy byłem w liceum, poparcie dla tej czy innej partii politycznej traktowano podobnie, jak sympatię do drużyny piłkarskiej - ktoś wolał Real Madryt, inny FC Barcelonę, ale poza drobnymi uszczypliwościami, zawsze potrafili ze sobą rozmawiać. Dzisiaj trwa niema wojna, dzięki której łatwiej nas kontrolować i łatwiej zmusić do pożądanego zachowania - wystarczy zagrać strachem. W jednym z wywiadów Sylvester Stallone opowiadał o rywalizacji z Arnoldem Schwarzeneggerem w latach 80. i 90. Twierdził, że niektóre fatalne role brał tylko dlatego, bo agenci straszyli go widmem Arniego kładącego łapy na tym samym scenariuszu. Może my też robimy coś, czego nigdy byśmy nie zrobili, gdyby nie obawa przed przegraną rywalizacją, w której stawką jest życie? Może właśnie dlatego taka jest Ameryka i taki jest cały świat - jesteśmy gotowi zabić, bo wmówiono nam, że druga strona tylko czeka, żeby zabić nas, a ci wszyscy żenujący biali faceci z "Who is America?" to ofiary, którym należy współczuć? Może. Mam natomiast wrażenie, że Cohenowi zależało nie tylko na drwinie, ale również na pokazaniu, jak bezdennie głupie są niektóre zachowania, kiedy ogląda się je z boku. To najważniejsza właściwość satyry - refleksja poprzez śmiech, a "Who is America?" dostarcza ich w nadmiarze.
Who is America?
USA, 2018
Showtime
Reżyseria: Sacha Baron Cohen
Obsada: Sacha Baron Cohen