Przez ostatnie pięć dni zamieszkiwałem krainę wypełnioną miłością do kina trochę innego niż to znajdujące się w głównym nurcie. Nie było to też kino artystyczne i kojarzące się z europejskimi festiwalami filmowymi. Nic z tych rzeczy - w czasie odbywającego się w klubie B90 Octopus Film Festival zanurzyłem się w odmętach kina gatunkowego. Filmy zemsty, spaghetti westerny, horrory i wszelkiego rodzaju niekwalifikowane dziwy - tak w skrócie można opisać podstawy festiwalowego repertuaru. Jednak byłoby to wręcz krzywdzące dla organizatorów, którzy dołożyli wszelkich starań, aby zadziwić swoich gości i zaserwować im kinowe przeżycia wyrastające poza samo oglądanie filmów.
Zacznijmy może od atrakcji najbardziej efektownych i przyciągających tłumy widzów mających ochotę po prostu dobrze się pobawić. Wyobraźnia i rozmach organizatorów jest czymś, co naprawdę powinno budzić szacunek i podziw za zapał we wprowadzeniu w życie często naprawdę karkołomnych pomysłów. Codziennie mieliśmy do czynienia z pokazem, który był czymś więcej niż tylko zwykłym puszczeniem filmu. Pierwszego dnia był to seans legendarnego już "The Room" czytanego na żywo przez Krystynę Czubównę. Najsłynniejsza polska lektorka wykazała się dużym dystansem i kupiła serce widzów, kiedy w czasie jednej ze scen erotycznych zaimprowizowała opis nawiązujący do programów przyrodniczych, z których jest znana.
Czwartek należał natomiast do "Zardoza" (to ten film, w którym Sean Connery śmiga w skórzanych gaciach), do którego dialogi improwizował członek kolektywu VHS Hell. Kulminacja nastąpiła w piątek o północy za zamkniętymi drzwiami Centrum Handlowego Osowa, w którym puszczony został "Świt żywych trupów" George'a Romero. Wśród rozłożonych na karimatach fanów kina grozy krążyli aktorzy ucharakteryzowani na zombie, więc filmowa immersja wkroczyła na nowy poziom. Przy takiej inicjatywie sobotni pokaz "Mad Max: Na drodze gniewu", na którym pojawiła się prawdziwa gitara buchająca płomieniami, był już wisienką na torcie. Choć był jeszcze niedzielny seans ukryty - zebrany tłum został wywieziony przez autobusy marki Ikarus na teren gdańskiego portu, gdzie wśród niezliczonej ilości kontenerów wyświetlono "Coś" Johna Carpentera. Śledzenie walki pracowników arktycznej stacji badawczej, kiedy naokoło krążą tiry, a dźwigi podnoszą i opuszczają załadunek, jest doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju.
Te wszystkie dziwy i cuda na kiju na pewną staną się znakiem rozpoznawczym Octopus Film Festival, ale nie wolno zapominać, że to tylko atrakcyjna otoczka do tego, co na festiwalu najważniejsze, czyli samych filmów. Ich wybór powinien przyspieszyć bicie serca każdego szanującego się kinomana. Podzielone na sekcje tematyczne pokazy oferowały między innymi "filmy narkotyczne" ("Trainspotting", "Brazil", "Dzika Planeta", "Głowa do wycierania" i "Święta góra"), najdziwniejsze musicale świata ("The Apple", "Xanadu", "Film o piratach"), klasyki wymarłych gatunków ("Django", "Człowiek z głębokiej rzeki", "nowojorski rozpruwacz") czy najciekawszych przedstawicieli nowego kina gatunkowego ("The Endless", "Revenge", "Wendeta").
To nadal nie wszystkie filmy, które oferował festiwal - jak to na porządnych wydarzeniach tego typu bywa, widzowie musieli nieźle nagłowić się przed wyborem filmu, bo seanse niejednokrotnie się pokrywały. Każdy z pokazów poprzedzała filmoznawcza prezentacja, w której tłumaczono, dlaczego dany obraz jest ważny w kontekście historii kina. Teoretyczna strona festiwalu to zresztą kolejnego z jego wielkich zalet - myślę, że wielu odwiedzających mogło się mocno zaskoczyć, jak niektóre niepozorne filmy oddziaływały swego czasu na całe rzesze twórców. Wśród edukacyjnych walorów warto szczególnie docenić mini cykl poświęcony Walerianowi Borowczykowi - jednemu z najciekawszych polskich reżyserów, który ze względu na kontrowersyjny, często erotyczny charakter swoich dzieł zazwyczaj jest pomijany w historii rodzimej kinematografii.
Octopus Film Festival dołącza do coraz bogatszego grona ciekawy imprez odbywających się na terenie gdańskiej stoczni. Mam nadzieję, że relacje z pierwszej edycji dotrą do jak największego grona miłośników kina, którzy pożerani przez zazdrość nie odpuszczą sobie przyszłorocznej odsłony. Bo imprez kulturalnych organizowanych z taką pasją, polotem i sprawnością nie ma aż tak dużo, a właśnie one są nam najbardziej potrzebne.
Rysunki: Edyta Krzyżanowska