Nam opowiedział z kolei między innymi o tym, czy granie w tak małym składzie bywa przeszkodą i o tym, dlaczego aktywny od dekady projekt dopiero teraz zaczął przeżywać złoty okres.
Wojciech Michalak: Co stanowi o sile minimalizmu w muzyce?
Szymon Pankiewicz: Nie uważam żeby w naszym kontekście można było przesadnie używać słowa minimalizm. Jest nas tylko dwóch, ale to nie oznacza, że chcemy się ograniczać. Pomijając jednak nasz kontekst, powiedziałbym, że często w muzyce elektronicznej dobrze to słychać - jeden motyw potrafi zapętlać się przez parę minut i wprowadzić w trans. Kapitalna sprawa. Ale u nas chyba tak nie jest.
Kevin Nazencew: Trochę jest i trochę nie. Nas jest dwóch a roboty za pięciu - trzeba czasami szukać innych rozwiązań - czy to technicznych, czy twórczych. Na pewno nakłada to na nas więcej pracy, ale daje też dużo satysfakcji, kiedy udowodnisz samemu sobie, że się da.
Nie macie wrażenia, że tak mały skład wymusza na zespole pewne ograniczenia?
KN: Wymusza to na nas wiele rozwiązań, ale od samego początku nie traktowałem tego jako ograniczenia. Stwierdziliśmy po prostu, że nie mamy z kim grać, więc robimy to we dwóch i z tym nastawieniem trwamy do dziś.
SP: Podczas pracy okołostudyjnej nie ograniczamy się w ogóle - dublujemy gitary, dogrywamy bas. Problemem jest zagranie tego na żywo. Na początku graliśmy te utwory na koncertach tak, jak potrafiliśmy i na ile się dało. Z czasem zaczęły pojawiać się nowe rozwiązania techniczne, które sprawiają, że brzmi to lepiej.
KN: Dokładnie. Minimalizm wychodzi na naszych koncertach wtedy, gdy musimy jakoś to zagrać. Na przestrzeni lat dostępne środki stały się znacznie lepsze, nawet jeśli wciąż nie wszystkie są idealne. Zmieniła się też nasza świadomość - mam uczucie, że sto razy lepiej wiemy, co chcemy osiągnąć.
Wasze kompozycje są krótkie i maksymalnie skondensowane - powstają od początku w takiej formie czy na przykład tworzycie dłuższe utwory, które następnie "obcinacie"?
SP: Proces jest prosty - ja gram na gitarze, Kevin na perkusji. Rzadko się zdarzało, żeby jakiś utwór powstawał na próbie. Przeważnie siedzę, wymyślam riffy i tworzę koncepcje utworów. Zawsze mam w głowie, że chcę stworzyć coś krótkiego i treściwego, ale jednocześnie z miejscem na to, żeby coś się tam działo. Prawie nigdy nic nie "obcinam", raczej staram się dokładać, bo często się okazuje, że trzydziestosekundowy utwór jest zbyt krótki. Następnie przynoszę to na próbę, ogrywamy to we dwóch i utwór zaczyna żyć swoim życiem i się rozwijać.
KN: Bardzo lubię ten moment konfrontacji pomysłu Szymona z rzeczywistością. Zazwyczaj praca idzie nam sprawnie i faktycznie staramy się wydłużać. Parę lat temu złapaliśmy się na tym, że nasze utwory były zbyt skondensowane i czasem warto dać jakiemuś riffowi parę sekund, żeby wybrzmiał.
Dopuszczacie scenariusz, w którym Lwstndrds zmniejszy poziom brutalności celem większej ekspresji formy? Na "The Man of Sorrows / The Man Who Sorrows" trochę już poszliście w tym kierunku.
KN: Naszym celem nie jest dawanie stu procent brutalności. Wydaje mi się, że taki scenariusz jest akceptowalny, ekspresja jest ważniejsza i nie chcę jej ograniczać.
SP: Mamy dwie twarze, dosłownie i w przenośni. Często skupiamy się na trzonie elektronicznym, można to usłyszeć chociażby na splicie z Larmo, gdzie mamy jeden, ośmiominutowy numer, który powoli się rozwija i takie rzeczy też lubimy. Ale na ten moment nie wyobrażam sobie tego typu utworów na żywo. Gdybyśmy chcieli pójść w tym kierunku, musielibyśmy założyć inny zespół.
Macie pokaźną dyskografię, w której wciąż brakuje jednak pełnego albumu. Czy to celowe?
KN: Za pełniaka uznajemy "Failures" z 2019 roku. Komponując ten materiał, wiedzieliśmy, że jest to około dziesięciu minut, ale mieliśmy to gdzieś. Jest sporo kapel, choćby Nails, które wydają pełne płyty liczące kilkanaście minut. "Songs of Atrocity" też początkowo miało być pełnym albumem, ale z przyczyn technicznych i finansowych finalnie zostało to EP-ką. Nie przywiązujemy do tego tak naprawdę większej wagi. Mogę za to zdradzić, że powoli chodzi nam po głowie pomysł pełnego albumu i zaczynamy nad tym pracować.
SP: Nie spodziewałbym się po nas nigdy materiału, który miałby więcej niż dwadzieścia minut. Uważam, że to nie ma sensu. Nigdy nie lubiłem tych wszystkich grindowych kompilacji, na których jest po czterdzieści osiem kawałków. Nikt tego nie chce słuchać w takiej formie. Nie ma sensu takie natężenie materiału - przy naszym graniu te paręnaście minut jest optymalne.
Wspomnieliście "Failures" - dlaczego na okładce umieściliście inne logo i dlaczego nigdy do niego nie wróciliście?
KN: To była nasza pierwsza próba zmiany loga na bardziej deathmetalowe. Zaprojektował je dla nas Bartosz Zaskórski, podobnie jak całą okładkę. Spodobało nam się to logo, doceniliśmy jego inność, ale ten pomysł gdzieś umarł po drodze. Obecne logo jest prostsze, ale znacznie bardziej do nas pasuje. Tamto logo, z racji pionowej orientacji, trudno było wrzucać na plakaty.
SP: Techniczna kwestia jest jednak ważna. Tamto logo źle się haftowało i okropnie drukowało, mimo że bardzo je lubię.
Za rok stuknie wam dekada działalności. Jak w waszych głowach zmieniło się postrzeganie Lwstndrds przez ten czas?
KN: Zmieniło się na lepsze, ale największe zmiany nastąpiły w ciągu ostatnich dwóch-trzech lat, gdzieś u schyłku pandemii. Poznaliśmy dużo nowych osób, powstały nowe przyjaźnie. Pchnęło nas to do przodu i jest to bardzo inspirujące. W ciągu ostatnich dwóch lat zrobiliśmy więcej niż przez pierwsze siedem.
SP: Przede wszystkim zaczęliśmy grać więcej koncertów. Przez pierwsze lata nasze gigi były bardzo sporadyczne. Obecnie gramy znacznie więcej i bardzo nam się to podoba. Nauczyłem się tym cieszyć. Fajnie, że udało się też coś wydać inaczej niż przez wrzucenie plików na Bandcamp. Nasza krzywa wznosząca jest powolna, ale idzie ku górze.
To prawda, nie jesteście już zespołem z najgłębszego podziemia. Czeka was teraz trasa z Czernią i Burning Sky - wznosząca krzywa utrzyma się?
SP: Ja chcę po prostu grać. Jeśli uda mi się pojechać w parę nowych miejsc to będę zadowolony. Jeśli ktoś poza Polską wyda nasz materiał, to też będę szczęśliwy. Ale z naszymi zobowiązaniami w życiu codziennym trudno mi wyobrazić sobie coś więcej. Wydaje mi się, że jesteśmy na etapie, gdzie osiągnęliśmy to, co chcieliśmy.
KN: Jeżeli dalej będziemy robić to, co robimy w mojej głowie ta krzywa wciąż będzie wzrastać.
Wasze teksty skupiają się na cierpieniu, bezradności i przytłoczeniu światem. Czy na co dzień właśnie tak postrzegacie rzeczywistość?
KN: Tego typu mindset jest w nas zakorzeniony, ale na co dzień jesteśmy raczej wesołymi ludźmi i wydaje mi się, że w dobry sposób przyziemnymi. Niemniej nasze podejście do świata jest w duchu negatywne, z czego staramy się w życiu codziennym wyciągać jakieś wnioski. To podejście musi znaleźć ujście i stąd takie teksty. Są dla mnie naturalne.
SP: Moim zdaniem jest w tych tekstach prawda. Życie potrafi być okrutne i okazuje się takie zbyt często. Dzięki temu wentylowi i możliwości wyrzucenia negatywnych spraw z głów, w normalnym życiu potrafimy być miłymi, wesołymi i kochającymi ludźmi.
Z punktu widzenia osoby z innej części kraju mam wrażenie, że śląska scena jest bardzo zżyta i zintegrowana. Co jest tego przyczyną?
SP: To, że jesteśmy Ślązakami.
KN: Myślę, że chodzi o poczucie odrębności. Wydaje mi się, że wiele osób boi się tego w Ślązakach, a to stanowi chyba o naszej sile. W całym tym wzajemnym wsparciu jest też dużo luzu - nie ma parcia na szkło czy bicia głową w szklany sufit. Wspieramy się, realnie to czuję.
SP: Śląskość jest chyba czymś nieuchwytnym. Śląsk jest bardzo różny, ale tu się ludzie raczej lubią. Nawet gdy pojawia się jakiś problem, to raczej podchodzimy do tego na zasadzie wydarzyło się, a teraz zróbmy tak, żeby było dobrze. Odpowiada mi to. Nasza scena jest wyjątkowa. Zapraszam wszystkich na Śląsk, zobaczycie, że jest cudownie.
KN: Jest czasem głupkowato i przaśnie, ale to jest piękne. Odnajdujemy się idealnie w swoim regionie.
fot. Damian Dragański