Wojciech Michalak: Malignant Tumour to obecnie największy czeski zespół metalowy. Z jednej strony w waszym kraju nawet największe legendy to zespoły, które wciąż zostają w podziemiu, z drugiej pod kątem festiwali i koncertów uważa się was za europejską stolicę grindcore'u. Skąd takie zamiłowanie do ekstremy.
Martin Bilek: Jakbym wiedział, to byłbym mistrzem świata. Czesi generalnie bardzo lubią muzykę, ale trudno powiedzieć, skąd miłość do ekstremy. W moim mieście - Ostrawie - jest wiele osób, które tyrają w kopalniach i to trochę naturalne. Twarde życie - twarda muza. Ale na przykład w Pradze? Nie mam pojęcia dlaczego. Z drugiej strony my, Czesi kochamy wszystkie gatunki muzyczne, więc metal, rock'n'roll czy inna ekstrema też się w to wpisuje. Jednocześnie w Czechach miłość do muzyki nie oznacza wspierania swoich zespołów. Bardzo mocno zwraca się uwagę na kapele z Zachodu lub Ameryki, ale lokalna scena mogłaby wyglądać lepiej.
W Malignant Tumour byłeś zarówno gitarzystą, jak i basistą. Który z tych instrumentów preferujesz?
Preferuję obydwa. W Malignant od dawna gram na gitarze i śpiewam. Jest to też instrument, który znam najlepiej, chociaż docelowo gra na basie jest łatwiejsza. Gdy komponuję nowe utwory, używam do tego gitary i to jest chyba właśnie ten "mój" instrument. Miałem też epizody z perkusją... Mam parę projektów, w każdym chcę robić coś innego. Ale to często zespoły, które nie wychodzą z sali prób.
Zaczęliście od grindcore'u, później poszliście w rock'n'roll, a obecnie z zespołem Sick Sinus Syndrome, znów wracasz do korzeni. Co sprawiło, że muzycznie zatoczyłeś koło?
Muzyka Malignant Tumour zawsze była uzależniona od składu zespołu w danym okresie. Każdy nowy muzyk miał wpływ na to, co tworzyliśmy. Malignant jest obecnie zespołem rock'n'rollowym i na nowej płycie będzie to jeszcze bardziej wyraźne. W tej kapeli ekstremy już nie ma. Zacząłem czysto śpiewać, a to o czymś świadczy [śmiech]. Przy całej tej melodyce Malignant Tumor, zaczęło mi brakować grindcore'u - to jest muzyka, której słucham całe życie i którą kocham, którą chcę grać. Wspólnie z perkusistą [Jirką Zajícem] postanowiliśmy stworzyć coś w starym stylu. Sick Sinus Syndrome powstał znikąd i dalej funkcjonuje. Ten projekt zdaje się ludziom podobać.
A czy sam Malignant Tumour może kiedyś powrócić do korzeni?
Musiałby się zmienić cały skład. Reszta kolegów nie chce grać grindu. Lubią Sick Sinus Syndrome, ale kibicują mi bardzo w myśl zasady "graj, twórz, nie dawaj tych pomysłów do Malignant Tumour". Jestem szczęśliwy z tego, jak jest obecnie. Nie każdy lubi łupać taką ekstremę.
Wspomniałeś o nowym albumie - kiedy można się go spodziewać? Od ostatniego wydawnictwa minęło osiem lat.
Tak i przez prawie cały ten czas pracujemy nad płytą. Wypadła po drodze pandemia, przygody z budowaniem własnego studia i jego obsługą. Zabrało to nam szmat czasu. Mamy obecnie jakieś piętnaście utworów - niektóre są bardzo stare. Wszystko jest już nagrane, a za dwa tygodnie zaczynamy prace z miksem i masteringiem. We wrześniu planujemy wydanie
Udzielałeś się także w polskiej supergrupie Meat Spreader. Dlaczego ta współpraca trwała tak krótko?
Jak pojawił się pomysł mojego dołączenia do składu, to wszyscy byli za. Każdy z Meat Spreader mieszka gdzie indziej, ale bardzo się ucieszyli na wieść, że mam własną salę prób i studio - nagle każdy chciał grać próby w Ostrawie. W praktyce wyszło tak, że nikt nie znalazł na to czasu. Byłem w Meat Spreader dosłownie przez parę minut - nie zagrałem ani jednej próby. Ale nie ma między nami złej krwi, wciąż jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. Grający tam obecnie Marcin [Jaworski] jest świetnym gitarzystą, dużo lepszym niż ja. Wyszli na tym zdecydowanie lepiej [śmiech].
Czesi i Polacy to bliskie narody, ale wciąż zaskakuje mnie to, jak dobrze mówisz w naszym języku. Jaka kryje się za tym historia?
Jestem z Ostrawy, to rzut beretem do granicy. Kiedy byłem dzieckiem, oglądałem polską telewizję, bo w naszej nie było niczego ciekawego. Jestem więc od małego osłuchany. Dwadzieścia lat temu miałem też dziewczynę we Wrocławiu, która szlifowała moje umiejętności językowe. Mam też w tym kraju mnóstwo przyjaciół - spotykamy się i zawsze gadamy po polsku. Staram się jak mogę, bardzo mi się podoba brzmienie tego języka.
Jeśli chodzi o nasze narody, od dawna prowadzone są w Europie debaty o tym, kto ma najlepsze piwo - Polska, Czechy czy Niemcy. Jak uważasz?
Średnio lubię browary, ale wydaje mi się, że czeski jest najlepszy. Niemiecki to syf [śmiech]. Od jakiegoś czasu jest trend tworzenia małych browarów i doskonałe piwo można znaleźć tak naprawdę na całym świecie. Rok temu graliśmy gdzieś w Polsce i dostaliśmy piwo z żuka. Ciekawie się to piło, było dobre. Polska w kategorii piwa idzie w górę, ale Czesi też nie zasypiają.
Wróćmy do rock'n'rolla - jasno widać, że waszą główną inspiracją jest Motörhead...
Ha, może to tak wygląda, ale niekoniecznie tak jest. Motörhead słucham chyba tylko ja i to też w niedużych ilościach. Wolimy inne rzeczy, ale sposób, w jaki gramy wychodzi naturalnie. Obiecuję przy tym, że na nowym albumie usłyszysz dwa numery, które będą zupełnie inne.
A kto jest obecnie największym żyjącym rock'n'rollowcem na świecie?
Ja [śmiech]. Nie wiem, jest ich wielu. Ja zawsze podziwiałem Bruce'a Dickinsona. Problemem jest to, że wszyscy jesteśmy już starzy. Brakuje młodych zespołów, których trochę się boisz, a nie tylko pięknych i grzecznych. Nie znam nikogo takiego.
Czego na co dzień słucha Bilos?
Bardzo dużo starego Carcass - czasami kilka razy dziennie. Często słucham też zespołów przyjaciół. Z innych rzeczy, jest jeden ciekawy czeski zespół, bardziej alternatywny - Pan Lynx. Uwielbiam ich - świetne czeskie teksty. Exorcizphobia i Laid to Waste to też świetne zespoły od nas. A ze świata? Najbardziej lubię wracać do rzeczy, których słuchałem za młodu. Ostatnio często wracam do starych albumów Iron Maiden i jest mi z tym wspaniale.