Jarosław Kowal: Na początku roku ukazał się debiutancki album Tytus & The Left-Handers, ale to nie jest bynajmniej twój debiut - grałeś wcześniej w innych projektach, z którymi koncertowałeś i wydawałeś. Skąd wzięła się więc potrzeba, żeby powołać jeszcze jedną grupę?
Tytus Długołęcki: Tytus & The Left-Handers powstał w pewnym sensie przez przypadek. Kiedy planowaliśmy założenie tego projektu, aktywny był jeszcze zespół D.P.D Trio, ale tak się złożyło, że Piotr [Popławski], nasz basista, musiał wyjechać z Warszawy na dłuższy czas, a ja i Wojtek [Dramiński] uznaliśmy, że nie chcemy robić przerwy w graniu, żeby nie wyjść z wprawy. Planowaliśmy powołać mały projekt na czas nieobecności Piotra, założony z Janem Okońskim, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że nie będziemy kontynuować D.P.D Trio, więc The Left-Handers stał się głównym projektem. Mamy już liczne plany na przyszłość - z czegoś, co miało funkcjonować przez chwilę powstał regularnie działający zespół.
A czy jedną z motywacji było to, żeby pograć tylko na basie? Zdaje się, że w większości innych projektów grałeś na gitarze elektrycznej i innych instrumentach, a tutaj jesteś wyłącznie basistą.
Moja przygoda z graniem na basie zaczęła się w jeszcze innym zespole - Dreamless Night, gdzie z początku byłem gitarzystą, ale długo nie mogliśmy znaleźć właściwego basisty. Przez dwa lata pracowaliśmy z dwoma basistami, ale z różnych przyczyn ta współpraca była przerywana i to na niedługo przed planowanymi nagraniami. Strasznie się z tym męczyliśmy, bo wieloletnia praca w kółko nad tym samym jest dość uciążliwa. Dlatego uznaliśmy, że nie będziemy szukać kolejnego basisty, a na potrzeby tego wydawnictwa zagramy w trio. Ta rola bardzo mi się spodobała i faktycznie dlatego objąłem ją w The Left-Handers, bo chciałem więcej pograć na basie.
Z tego, co mówisz wynika, że nie jest łatwo utrzymywać zespół w stanie stałego funkcjonowania. Nie wystarczy skrzyknąć kolegów i grać, znalezienie odpowiednich osób bywa trudne.
Wiele czynników musi się zgadzać, zarówno jeżeli chodzi o spojrzenie na muzykę i wspólną koncepcję, jak i zaangażowanie czy pewne kwestie prywatne, bo dobry kontakt między sobą jest bardzo ważny. Czasami kiedy tylko jednej z tych rzeczy brakuje, bardzo to utrudnia albo wręcz uniemożliwia współpracę, a wtedy konieczne są zmiany.
W cztery lata wydałeś sześć albumów, do tego trzy EP-ki i kilka singli - tempo zawrotne. Będziesz je utrzymywać jeszcze przez jakiś czas czy czujesz już, że pora zwolnić?
Myślę, że na razie będziemy utrzymywać to tempo. Mamy bardzo dużo materiału, który planujemy w niedalekiej przyszłości wydać, ale staramy się dawkować naszą muzykę. To, co mamy przygotowane na najbliższy czas zostało nagrane dość dawno temu, a to, nad czym obecnie pracujemy i co będziemy nagrywać w niedalekiej przyszłości pewnie zostanie opublikowane dopiero w 2025 roku. Pewnie prędzej czy później nadejdzie dzień, kiedy dorosłe życie sprawi, że nagrywanie tak dużych ilości muzyki i tak intensywna praca nad nią nie będą już możliwe, bo przyjdą nowe obowiązki. Póki mam jednak możliwość, żeby poświęcić się graniu, komponowaniu i nagrywaniu, staram się jak najlepiej wykorzystać ten czas.
Podejrzewam, że w utrzymaniu tego tempa pomaga częściowo improwizowany charakter twojej muzyki - przypuszczam, że wiele powstaje w dniu koncertu albo w dniu wejścia do studia, mniej nad kartką papieru albo otwartym programem na komputerze.
Improwizacja w naszym wykonaniu nie jest do końca "czysta". To nie jest tak, że wchodzimy do studia i nagrywamy to, co nam akurat wyjdzie. Większość naszych utworów chociaż zawiera wiele improwizacji, jest do pewnego stopnia zaplanowana. Ogrywamy je na próbach, żeby dopracować na przykład przejścia i chociaż faktycznie niewielka ich część jest rzeczywiście skomponowana w formie pisemnej, na ogół od początku do końca mamy określony plan działania.
Improwizacja nieustannie nadaje tym utworom nowy kształt czy to, co już nagracie jest mniej więcej tym, co wykonujecie na koncertach?
Kiedy słucham nagrań z naszych początków, z pierwszych koncertów, dochodzę do wniosku, że w tych utworach - a te z "Middle Hand" mają już prawie dwa lata - wciąż bardzo wiele się zmienia, ale raczej na poziomie detali. Czasami wpadamy na nowe pomysły, na przykład obecnie pracujemy nad kawałkiem, który napisałem z Wojtkiem ze trzy-cztery lata temu - przez jakiś czas graliśmy go jeszcze w D.P.D Trio, ale nie został nigdy wydany, co chyba niedługo się zmieni - i zmieniło się w nim bardzo wiele. Właściwie jedyne, co jego obecny kształt łączy z pierwowzorem to główny motyw, główny riff.
Skoro historie niektórych utworów mają już po kilka lat, nie odczuwasz czasami zmęczenia albo wręcz znudzenia wracaniem do nich?
Bardzo lubię materiał z "Middle Hand", granie go na koncertach czy na próbach wciąż sprawia nam ogromną przyjemność. Uważam, że to świetne, bardzo zrównoważone utwory, w których uzupełniają się momenty spokojne, dynamiczne, chaotyczne, poukładane, awangardowe i przyziemne. Zupełnie nie znudziło mi się wracanie do nich i myślę, że reszcie zespołu też nie.
Muzyka instrumentalna ma do siebie to, że każdy może wyobrażać sobie coś innego w trakcie jej słuchania, ale czy próbujesz wywoływać w publiczności jakieś konkretne obrazy?
Utwory, które od dłuższego czasu piszę mają spokojny, trochę senny, trochę melancholijny nastrój. Sam kiedy ich słucham, czuję, że pomagają mi myśleć na różne tematy, pomagają układać różne sprawy w głowie albo wymyślać coś nowego. Chciałbym, żeby moja muzyka była soundtrackiem do myślenia, wydaje mi się, że dobrze się do tego nadaje.
Zastanawiam się nad tym, bo jak zamknąć oczy, to pewnie da się odpłynąć w nieznane, psychodeliczne rewiry, ale jak otworzyć i przeczytać tytuły, to jest w nich o piwie jako prawie człowieka albo o prowadzeniu pod wpływem rumu. Nie jest to krajobraz, który wiązałby się z transem w odmiennym stanie świadomości.
Koncept na album była taki, że każdy pisze dwa numery, każdy z nich musi być w innej stylistyce i każdy musi mieć zabawny tytuł. Takie było założenie i wywiązaliśmy się z niego - za każdym tytułem stoi jakaś zabawna historia albo zabawne znaczenie.
"Middle Hand" to album dość wyczerpujący - niby tylko sześć utworów, ale średnia długość to dziesięć minut, a w dodatku jest w ogromnym stopniu intensywny i hałaśliwy. Taka jest perspektywa moja - słuchacza, ale czy również z twojej wykonywanie tych utworów pochłania wiele energii?
Część z nich na pewno pochłania sporo energii. Nasz perkusista zawsze mówi, że napisany przez niego "Driving Under the Influence of Rum" jest najtrudniejszym utworem, jaki grał na perkusji, mimo że gra tak naprawdę bardzo proste partie. Wynika to z motorycznego beatu i szybkiego tempa oraz dynamicznych przejść, co jest fizycznie bardzo wyczerpujące. Z tego względu zazwyczaj wykonujemy ten numer pod koniec, kiedy nie ma jeszcze przed nami godziny grania na scenie. Dla mnie jednak te utwory nie są jakoś szczególnie wyczerpujące - gra na basie uspokaja mnie, w trakcie koncertu jestem raczej zrelaksowany.
Fundament muzyki Tytus & The Left-Handers stanowi folk z południa Stanów Zjednoczonych, czyli przede wszystkim blues i jazz. Tego pierwszego bardzo wyraźnie słychać w "Bluesman Problems", ale niektóre utwory odbiegają od tych tradycji bardzo daleko, chociażby "Bratan", gdzie da się wychwycić bardzo współczesne, niemal psychodeliczne fusion. Co w tej prawdziwie amerykańskiej muzyce jest dla ciebie najciekawsze?
Zawsze lubiłem bluesa ze względu na to, że jest tak bardzo gitarową muzyką. The Left-Handers składa się w zasadzie z trzech gitarzystów, tyle że każdy gra na innym instrumencie, więc tradycja bluesa jest nam bardzo bliska. Jazz to z kolei nieunikniona wypadkowa naszych zainteresowań, bo Jan jest totalnym jazzowcem, studiuje tę muzykę i bardzo wyraźnie podkreśla jej wpływy. Jako jedyny z nas jest takim prawdziwym jazzmanem, mnie i Wojtka określiłbym raczej jako pasjonatów jazzu, ale niegrających w stu procentach na jazzowo. W tych amerykańskich gatunkach najbardziej pociągają nas natomiast koncentracja na gitarze, improwizacja w jazzie i repetytywność w bluesie.
W obecnych czasach kurczowe trzymanie się gatunkowych podziałów i ich "czystości" nie ma już sensu, ale czy uznałbyś Tytus & The Left-Handers za zespół jazzowy? Pytam o to nie żeby sprawdzić, do jakiego klubu przynależysz, a raczej z ciekawości, czy postrzegasz jazz ściśle dookreślone zjawisko, czy raczej jako bardzo obszerne, bez wyraźnie zarysowanych granic.
Myślę, że jesteśmy zespołem, który gra fuzję jazzu z innymi gatunkami. To na pewno nie jest podręcznikowy jazz i jestem pewien, że wiele osób obeznanych w temacie w ogóle nie nazwałoby naszej muzyki jazzem, co najwyżej czymś dziwnym, około jazzowym. Myślę, że przyświeca nam jednak bardzo jazzowa filozofia muzyczna związana na przykład z wielokrotnym nagrywaniem różnych, zmodyfikowanych wersji tych samych utworów i improwizowaniem wokół nich. Dla mnie to wystarczy, żeby nazwać nas zespołem jazzowym.
Wiem, że jesteś zainteresowany również skandynawskim obliczem jazzu, zespołami pokroju Kornet, Egba czy Saluki, czyli raczej lata 70. To bardzo nieoczywisty kierunek, na który raczej nie sposób natrafić przypadkiem - od czego zaczęło się to zainteresowanie?
Mam taki zwyczaj, że zawsze kiedy podróżuję do innych krajów, to w trakcie tego pobytu słucham wywodzącej się z tego miejsca muzyki. Parę lat temu miałem dwa dość długie wyjazdy do Szwecji, do których przygotowałem duży zestaw płyt do przesłuchania i systematycznie sprawdzałem je na miejscu. Coś mnie w tej muzyce pochłonęło na tyle, że przez kolejne półtora roku słuchałem tylko muzyki skandynawskiej, w zasadzie wyczerpując już źródło z muzyką z tej kategorii, do której dało się dotrzeć. Mam tak, że jak się czasami czymś zafascynuję, to później słucham tego tak długo aż problemem staje się znalezienie czegoś nowego w tej dziedzinie i tak właśnie było w tym przypadku.
Od czego ktoś, kto w ogóle nie miał do czynienia z tą muzyką powinien zacząć?
Moim ulubionym skandynawskim albumem jest "Space Trip" zespołu Appendix z 1973 roku - to fusion z elementami rocka psychodelicznego, ale jest na nim też kilka ładnych ballad. Dość często do niego wracam. Z pewnością poleciłbym też posłuchanie paru płyt Jana Garbarka, mojego ulubionego saksofonisty - to właśnie jego muzyka jako pierwsza tak naprawdę wciągnęła mnie w skandynawską scenę. Warto sprawdzić też Terje Rypdala - fenomenalnego gitarzystę, który długo był dla mnie inspiracją i do którego raz zostałem nawet porównany, co sprawiło mi wielką frajdę.
Jak już robimy przegląd muzycznych zainteresowań, to jaka muzyka była dla ciebie tą pierwszą naprawdę żywą fascynacją, a nie słuchaniem przy okazji albo w tle?
Pierwszą dużą zajawką muzyczną był dla mnie krautrock, którego wiele lat temu pokazał mi przyjaciel, kiedy słuchałem jeszcze dość standardowej muzyki z lat 70. - Jimiego Hendrixa czy Pink Floyd. Kiedy poznawałem Can, Popol Vuh czy Guru Guru, byłem kompletnie oniemiały ogromnym zróżnicowaniem tej muzyki, tym, jak wiele się w niej dzieje i jak bardzo pokręcone były to pomysły, jeżeli wziąć pod uwagę lata, w jakich formowały się.
Ciekawe w krautrocku jest też to, że jako właściwie jedyna zachodnia muzyka z drugiej połowu XX wieku nie bazował na bluesowym fundamencie.
Tak, to z założenia była kontra. Awangardowi muzycy, którzy rozpoczęli ten sposób grania pragnęli stworzyć muzykę całkowicie odchodzącą od utartych schematów, w tym związanych z wcześniejszą awangardą czy twórczością psychodeliczną. Wieżę, że wciąż da się stworzyć muzykę, która będzie czymś zupełnie nowym, ale potrzeba do tego kogoś o wyjątkowych umiejętnościach. Dostrzegam szansę na pojawienie się nowych stylów również w rozwoju syntezy granularnej - ten kierunek może pozwolić na odkrywanie zupełnie nieznanych koncepcji.
Sądząc po twojej dotychczasowej działalności, kolejny materiał z The Left-Handers jest bliżej publikacji niż dalej, ale czy masz już jakieś konkretne plany?
Niedługo opublikujemy kilka numerów z "Middle Hand" w wersjach koncertowych, nagraliśmy je na jednym z naszych pierwszych koncertów, z gościnny udziałem Tadeusza Dramińskiego, brata Wojtka. A później - mam nadzieję, że jeszcze w tym roku - wydamy bardzo dziwną EP-kę z gościnnym udziałem saksofonisty.