Obraz artykułu Master: Niektórzy omijają nasze nowe albumy, a mam wrażenie, że to najlepsze, co nagraliśmy

Master: Niektórzy omijają nasze nowe albumy, a mam wrażenie, że to najlepsze, co nagraliśmy

Paul Speckmann jest obecny na deathmetalowej scenie od jej początków. Sympatyczny brodacz szybko zdobył silną pozycję w muzycznym światku za sprawą chociażby Master, który właśnie wydał nowy album - "Saints Dispelled". Korzystając z okazji, zamieniliśmy parę słów na temat drogi, jaką przebył zespół i tego, jak rodowity Amerykanin odnajduje radość życia w Czechach.

Wojciech Michalak: Master jest obecny na scenie od ponad czterdziestu lat. Co jest źródłem siły, dzięki której wciąż pozostajecie aktywni?

Paul Speckmann: Jeżeli chce się grać wiele koncertów, to konieczne jest wypuszczanie od czasu do czasu nowego materiału. Ostatnie lata były dla nas ciężkie, głównie za sprawą pandemii, ale nawet wtedy siedziałem i pisałem materiał z nadzieją na to, że po wszystkim Master znów się zbierze i zacznie grać. Prawdziwy powód, dla którego wciąż to robię jest banalny - po prostu to kocham. Jeżeli coś daje radość, chce się to kontynuować jak najdłużej. Master jest aktywny do dziś dlatego, bo nigdy nie odpuściłem - wciąż chcę grać koncerty i jeździć w trasy; wciąż czuję satysfakcję za każdym razem, gdy wydajemy nowy album. Wielu fanów chciałoby w kółko słyszeć tylko nasze najstarsze materiały, ale zależy nam również na tym, żeby wypuści czasami coś nowego. Tym bardziej, że jest to właściwie niezbędne, by pozwolić sobie na granie większej liczby koncertów. Oczywiście podczas występów na żywo zawsze pojawia się sporo starszych kawałków, ale chcemy się rozwijać. Zawsze staram się pracować nad czymś nowym.

Znam osoby zamknięte wyłącznie na starsze nagrania Master. Nie do końca to rozumiem, bo nowe albumy też są świetne.

Bardzo miło mi to słyszeć, bo ten temat potrafi mocno podzielić naszych słuchaczy. Wiele osób przestało śledzić Master po "Collection of Souls". Niektóre nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że powstało po tym albumie sporo innych rzeczy. Sam jestem bardziej zadowolony z późniejszych albumów. Starsze materiały wywarły istotny wpływ na całej scenie, sprzedały się w niemałych nakładach i na pewno to nie były złe wydawnictwa, ale jestem teraz znacznie lepszym muzykiem, niż byłem dwadzieścia pięć lat temu. Rozwinąłem się z wiekiem, nauczyłem komponować lepszą muzykę. Część fanów omija ostatnie dziesięć albumów, a ja mam wrażenie, że to najlepsze, co nagraliśmy.

 

Przerwa wydawnicza pomiędzy "Vindictive Miscreant" a "Saints Dispelled" jest najdłuższą w waszej karierze. Oczywiście roszady w składzie i COVID miały na to wpływ, ale czy czujesz, że w ciągu tych paru lat rozwinąłeś się jako muzyk?

Nie wydarzyło się wiele w ciągu tych pięciu lat. W 2018 roku wysypał się skład Master - doszliśmy do momentu, kiedy wszyscy byliśmy jak małżeństwo z szesnastoletnim stażem i podjęliśmy decyzję o rozwodzie. Chłopaki postanowili pójść swoją drogą i skupić się na własnym zespole, Shaark, a ja w międzyczasie zebrałem nowy, amerykański skład. Szło nam dobrze, ale wtedy pojawił się COVID. Podczas pandemii amerykańscy muzycy Master postanowili pozostać w Stanach - zrozumiała decyzja, każdy wolałby być ze swoimi bliskimi - a ja wykorzystałem ten czas, żeby nagrać nowy album Speckmann Project i wokale do Johansson & Speckmann. Cały czas byłem zajęty. Jeżeli chodzi o nowy album Master, to był gotowy już rok temu, ale wydawca [Hammerheart Records] chciał rozegrać wszystko powoli, żeby mieć czas na promocję, co zresztą faktycznie nieustannie robią. Zero pośpiechu, zamiast tego prawie półroczna kampania reklamowa. Wcześniej, z amerykańskim składem, byliśmy już właściwie gotowi nagrać album, ale wyszło jak wyszło. W którymś momencie wrzuciłem do internetu obrazek z logo Master i zapytaniem, czy ktoś chciałby pomóc mi to ciągnąć. Najpierw odezwał się do perkusista Peter Bajci, napisał, że nie grał od paru lat, ale chciałby spróbować. Później odezwał się Alex Nejezchleba, nasz poprzedni gitarzysta. Pograliśmy trochę razem, zgraliśmy się i tak powstał nowy album. Nie planowałem tak długiej przerwy, ale tak wyszło. W tym biznesie musisz albo ciągle robić swoje, albo dać sobie spokój. Wielu muzyków w czasie pandemii poddało się, zaczęli normalne etatowe prace i odpuścili granie. Ja tego nie chciałem, wciąż grałem, prowadziłem sklep z merchem i harowałem. Dzięki temu wciąż jestem na scenie.

Dostrzegasz jakieś różnice w pracy z Amerykanami i w pracy z Europejczykami?

Różnica jest ogromna. Amerykanie, zwłaszcza młodzi, chcą grać wszystko jak najszybciej. Każdą partię rozpędzać do granic możliwości. Odpowiada mi to, z jakiegoś powodu jest mi dużo łatwiej grać i śpiewać przy szybkich tempach. Europejczycy skupiają się natomiast na odgrywaniu utworów tak, jak zostały napisane. Dzięki temu zachowują ciężar i walcowatą smołę. Pat [Shea], amerykański gitarzysta, z którym pracowałem, świetnie odnajdował się w partiach solowych, ale Alex z którym pracuję od szesnastu lat również znakomicie sobie z tym radzi. Solówki, które nagrał na nowy album są niesamowite. Alex czuje muzykę Master w wyjątkowy sposób. W Shaark nie gra solówek, jest gitarzystą rytmicznym, ale u nas odpala się w nim solówkowa bestia i bardzo mi się to podoba.

 

Jeden z utworów promujących nowy album, "Walk in the Footsteps of Doom", jest właściwie utworem punkowym. Wiem, że w Czechach funkcjonuje silna scena crustowa - czy czujesz, że przez te wszystkie lata spędzone w tym kraju zacząłeś łapać pewne naleciałości?

Nie, zupełnie nie znam się na czeskiej scenie punkowej [śmiech]. Ale uwielbiam punka, w latach 80. często chodziłem na koncerty GBH, Exploited, Minor Threat i tym podobnych. Te zespoły miały na nas znaczny wpływ, za młodu najczęściej słuchałem też Discharge, Motörhead i Venom. Te inspiracje po prostu w naturalny sposób do mnie wróciły. Można powiedzieć, że komponuję ten sam punkowy numer od trzydziestu lat [śmiech]. Nawet na pierwszych albumach mieliśmy utwory, które były inspirowane taką muzyką, chociażby "Pledge of Allegience" albo "Judgement of Will" z " On the Seventh Day God Created... Master". Podświadomie cofam się czasem do dawnych wpływów.

 

Pozostajesz w wyjątkowej relacji z Krabathor - byłeś członkiem tego zespołu, mieliście wspólnie zespół Martyr, twój związek z tą czeską legendą był głównym powodem przeprowadzki do Europy. Co sprawiło, że pomimo spotkania tylu osób na swojej drodze, właśnie z tą grupą zbudowałeś tak wyjątkową więź?

Graliśmy wspólną trasę w 1999 roku - czterdzieści cztery koncerty w czterdzieści dziewięć dni. Pojechaliśmy w nią szkolnym autobusem, gdzie nie było toalety, a łóżka ledwo trzymały się kupy i co chwila spadały na siebie nawzajem. To były najgorsze warunki, jakie jesteś sobie w stanie wyobrazić. Kiedy jedzie się z kimś w taką wycieczkę, to albo powstaje silna więź na cale życie, albo można się nawzajem pozabijać. Z jakiegoś powodu w naszym przypadku sprawdziło się to pierwsze - zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi.

Po jakimś czasie w Krabathor zaczął sypać się skład. Pewnego dnia Christopher [Petr Krystof, lider Krabathor] zadzwonił do mnie z pytaniem, czy nie chciałbym z nimi czegoś pograć. Zgodziłem się, spakowałem swój dobytek, poleciałem do Europy i nie oglądałem się za siebie. Nagraliśmy płytę "Martyr", która spotkała się z dobrym odzewem. Na tyle dobrym, że wydawcy zaczęli wywierać presję, żebym nagrał coś z Krabathor. Zgodziłem się i zarejestrowaliśmy wspólnie dwa albumy -"Unfortunately Dead" oraz "Dissuade Truth". Okazało się, że czescy fani nie zaakceptowali tych płyt - nieustannie zarzucano im, że brzmią jak hybryda Master i Krabathor. Tak oczywiście naprawdę było, ale z perspektywy czasu uważam, że nagraliśmy kilka solidnych kawałków. Inna kwestia jest taka, że pomimo krytyki w Czechach i Słowacji, obydwa wydawnictwa zebrały pozytywny odzew w innych krajach. Po jakimś czasie Christopher zdecydował się na przeprowadzkę do Stanów, a ja już dawno podjąłem decyzję o pozostaniu w Czechach. Wspaniale wspominam czas w Krabathor i dużo im zawdzięczam. Gdyby nie ten epizod w moim życiu, nie byłbym tu, gdzie teraz jestem. Mam w Europie żonę, rodzinę, dom. Gram muzykę, cieszę się życiem i jest mi tutaj po prostu dobrze. Przeprowadzka okazała się najlepszą decyzją mojego życia.

 

To, że jesteś po prostu szczęśliwy jest chyba najważniejsze.

Oczywiście. Kiedy widzę w wiadomościach, co się dzieje w Stanach, za każdym razem łapię się za głowę. Cieszę się, że w Europie jest inaczej. Oczywiście każdy kraj ma problem z politykami, wszędzie są chujowi, ale Ameryka zmieniła się i bardzo się cieszę, że już mnie tam nie ma.

Jak brzmiałby Master, gdybyś wciąż mieszkał w Stanach?

Dokładnie tak samo. Komponowałbym te same utwory. Część z nich napisałem zresztą jeszcze w Stanach. Niezależnie od tego, gdzie jestem, inspirują mnie te same tematy - polityka, religia i tak dalej.

 

Nikt się nie spodziewał drugiego albumu Speckmann Project po tylu latach.

Wyszło to trochę na kanwie Johansson & Speckmann. Zrobiliśmy sześć albumów w tym duecie, ale przeszły zupełnie bez echa. Każdy z nich sprzedał parę tysięcy sztuk, ale nigdy nie była to mocna nazwa. Może to skutek tego, że Rogga Johansson [gitarzysta między innymi Furnace, Leper Colony, Massacre, Paganizer, Putrevore i wielu innych zespołów] wydaje tak ogromną ilość materiałów? Przy ostatnim materiale zaproponował, że może powinniśmy wydać to jako Speckmann Project - brzmiało bardziej surowo i punkowo, nie oddawało charakteru poprzednich albumów, które tworzyliśmy w duecie. Zgodziłem się i znowu sprzedaliśmy parę tysięcy sztuk, ale wiele osób w ogóle tego wydawnictwa nie zauważyło. Promocja jest kluczowa. Mnóstwo albumów, które wypuściłem w ostatnich latach miało słaby odzew medialny, bo wydawcy nie wkładali wystarczająco dużo pracy w reklamę. Widzę to teraz, gdy współpracuję z Hammerheart, którzy dwoją się i troją, żeby promować album. Nieustannie robię wywiady, spotykam się z dużym zainteresowaniem i ilość zamówień na nowy album wygląda bardzo dobrze. Przez ostatnią dekadę ludzie często nie wiedzieli, że nagrałem coś nowego, ale "Saints Dispelled" ma światową dystrybucję. Może ta płyta znów gdzieś przemknie bokiem, niemniej teraz przynajmniej mam poczucie, że wydawca robi wszystko, co tylko może, żeby dotrzeć do publiczności.

 

Mam wrażenie, że w Polsce zainteresowanie Master przechodzi renesans. Widać to chociażby po twojej koszulce [Paul podczas wywiadu miał na sobie koszulkę festiwalu Summer Dying Loud, na którym Master wystąpił w 2022 roku].

Wspaniały festiwal, byłem niesamowicie szczęśliwy, że mogliśmy tam zagrać. Mam nadzieję, że kiedyś wrócimy. Uwielbiam grać w Polsce i żałuję, że tak rzadko mamy ku temu okazję. Publiczność jest super, ale samo bookowanie koncertów u was potrafi być trudne, zwłaszcza, gdy dochodzi do kwestii finansowych. Nie możemy sobie pozwolić na granie za darmo albo jakieś symboliczne grosze. Mógłbym to rozważyć dwadzieścia lat temu, ale teraz jestem po sześćdziesiątce i muszę z tego wyżyć. Mam jednak nadzieję, że wrócimy do Polski, bo publiczność zawsze docenia to, co robimy, jest zaangażowana i życzliwa.

Powszechnie wiadomo, że pierwszą płytę Master sfinansowałeś z pieniędzy, które otrzymałeś w spadku po zmarłym ojcu. Co by powiedział twój ojciec, gdyby zobaczył, że ułożyłeś całe swoje życie wokół muzyki?

Byłby szczęśliwy. Widział mnie na scenie tylko raz, jeszcze za czasów War Cry. Przyszedł na koncert, kiedy graliśmy przed Twisted Sister - klub był wypchany pod korek, sprzedano tysiąc biletów w miejscu, które mogło pomieścić co najwyżej osiemset osób. Podczas występu Twisted Sister było tak duszno i gorąco, że włączyły się automatyczne zraszacze i przemoczyły wszystkich, łącznie z zespołem na scenie. Ojciec byłby ze mnie dumny, choć przed tym występem nie popierał mojego hobby. Nie podobało mu się, że skupiam się na graniu, palę trawkę, piję i rozglądam się za dziewczynami. Po tym koncercie coś się jednak zmieniło, czułem, że zyskałem jego szacunek i zaczął wspierać moją pasję. Uderzyło go, że potrafię zagrać przed tyloma osobami i czuć się z tym swobodnie. Niestety zmarł niedługo później, ale jestem szczęśliwy, że raz w życiu udało mu się zobaczyć mnie na żywo. Byłem szalonym nastolatkiem i dopiero w muzyce odnalazłem samego siebie. Tata na pewno by się cieszył, że wciąż to robię i udało mi się zbudować na tym całe moje życie.

 

Skończyłeś sześćdziesiąt lat, widziałeś ewolucję death metalu - od jego początku po współczesność - i sam też wywarłeś znaczący wpływ na tę muzykę. Co sądzisz o obecnej formie tego gatunku?

To trudne pytanie. Moje nastawienie zmieniało się kilka razy. Rok temu marudziłbym, że większość kapel po prostu kopiuje to, co zostało już stworzone, ale w którymś momencie doszedłem do wniosku, że niezależnie od tego, czy młodzi muzycy tworzą swoje, czy naśladują klasyków, najważniejsze jest to, że pozwalają temu gatunkowi trwać. Potrzebujemy świeżej krwi, która będzie ciągnąć to granie przez lata. Chcę, żeby za pokolenie czy dwa młodzież wciąż chodziła na koncerty i żeby wszystko to, co kocham na scenie wciąż było żywe.

 

Myślisz, że to się uda i ta muzyka wciąż będzie żywa za dwa pokolenia?

Oczywiście. Wciąż powstają nowe zespoły, dzieciaki zapuszczają włosy, grają głośno, krzyczą jak szaleńcy. Nie zanosi się na to, żeby coś miało się zmienić. Ani społeczeństwo, ani rządy nie mają na to wpływu - głosy buntu i sprzeciwu, które będą chciały coś wykrzyczeć nigdy nie umilkną. Nikt nigdy nie odbierze nikomu wolności wyrażania siebie, zawsze znajdzie się jakiś młody metalowiec z gitarą, piwem i jointem, który będzie pokazywał społeczeństwu środkowy palec.

 

fot. mat. Promo. (1), Peter Seipke (2), Joerg Lobo (3)


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce