Obraz artykułu Maestro. Cooper przyćmił Bernsteina

Maestro. Cooper przyćmił Bernsteina

58%

Jeżeli nazwisko Bernstein mówi coś współczesnemu, niezainteresowanemu muzyką poważną człowiekowi, to najprawdopodobniej podsuwa obrazek mężczyzny w sile wieku wymachującego batutą. Jego życiorys jest jednak znacznie bogatszy - pianista, kompozytor, edukator, aktywista, również obiekt zainteresowania FBI i postać kontrowersyjna. Bradley Cooper z jednej strony postanowił przypomnieć tego wyjątkowego artystę, z drugiej równorzędną motywacją wydaje się próba przedstawienia w identycznym świetle siebie samego.

Scenariusz "Maestra" sporządzono na standardową dla hollywoodzkich biografii modłę - wybrano kilka wątków wiodących, w tym te, które odzwierciedlą współczesne problemy społeczno-polityczne; pominięto niektóre potencjalnie niewygodne (chociażby opisywany przez córkę Jamie w książce "Famous Father Girl: A Memoir of Growing Up Bernstein" zwyczaj wpychania języka w usta czasami nawet obcych osób) i podniesiono do dziesiątej potęgi wszystko, czemu dało się nadać wymiar melodramatyczny. W rezultacie rudno stwierdzić, czy lepiej na Bernsteina ucharakteryzowany został odtwórca głównej roli, czy cała ta historia.

 

Zgodnie z anegdotą, Jigorō Kanō - twórca judo - zarzekał się, pragnie, aby go pochowano nie z czarnym, tylko z białym pasem, bo wolał zostać zapamiętany jako uczeń, a nie mistrz. Bernstein zdawał się wyznawać identyczną filozofię - przekazywał wiedzę kolejnym pokoleniom w tak przystępny sposób, że po dziś dzień stanowi wzór dla wielu nauczycieli, ale także sam nigdy nie utracił ciekawości świata, niezależnie od tego, czy łączył muzykę poważną z musicalem, czy rozpływał się w wywiadach nad The Beatles. Uczenie się i nauczanie innych były tak ważną częścią tożsamości amerykańskiego dyrygenta, że niepoświęcenie im większej uwagi może uchodzić za poważny mankament filmu i już na tej podstawie pojawiają się wątpliwości co do wystarczająco kompletnego przedstawienia Maestra.

Niezaprzeczalnie filmowe biografie rządzą się własnymi prawami - "Get on Up" o Jamesie Brownie albo "Lisztomania" o Franciszku Liszcie niewiele mają wspólnego z prawdą, ale o ile w drugim z nich jest to celowy zabieg artystyczny, pierwszy koloryzuje rzeczywistość w nieuczciwy sposób. Cooper nie popełnił wprawdzie błędu stosowania rażących przekłamań, jeżeli już to zastosowania zbyt wielu pominięć, których trudno jednak uniknąć, kiedy ponad siedemdziesiąt lat życia pragnie się opowiedzieć w dwie godziny. Z tego powodu "Maestro" lepiej sprawdzi się jako wstęp do Bernsteina, ułatwia odkrycie go i zachęta do pogłębienia wiedzy na tematy inne niż partnerzy i partnerki. Przewrotnie to, z czego przede wszystkim słynął, czyli dyrygentura, jest jednak specyficznym zjawiskiem muzycznym, które trudno zachować w formie pozwalającej na docenienie go przez kolejne pokolenia.

 

Choć dzisiaj to właśnie dyrygenta postrzega się jako lidera, a jego status to zarazem znak jakości orkiestry, jest to fach stosunkowo młody, spopularyzowany mniej więcej dwieście lat temu przez między innymi Feliksa Mendelssohna-Bartholdy'ego. Siłą rzeczy nie istnieją żadne nagrania z jego występów, zachowało się natomiast wiele z koncertów pod batutą Bernsteina i mimo że dziedziną jego artystycznej działalności była ta, której doświadcza się zmysłem słuchu, sam potrzebował spoczywających na nim spojrzeń. Nie brakuje instrumentalistów (zwłaszcza tych improwizujących), którzy nisko cenią zapis własnej muzyki w porównaniu z bezpośrednimi spotkaniami z publiką, a co dopiero może odczuwać dyrygent, jeżeli z archiwalnych zbiorów da się wydobyć wyłącznie materiały wideo, których zapis nie dokumentuje jego pracy od początku do końca, bo kamery krążą po całej scenie i sali. Współczesny kult dyrygujących jest z tego powodu niezwykle trudny do zakonserwowania, wydaje się z przymusu tkwić w teraźniejszości w czasach, kiedy tak ochoczo sięga się do tego, co już było.

Dlatego takie filmy jak "Maestro" są ważne - nawet jeżeli więcej znalazło się w nim miejsca na naświetlenie romantycznych relacji, w jakie Bernstein wikłał się na długości całego życia, mniej na muzykę; pomaga zrozumieć fenomen okiełznywania dźwięków za pomocą cienkiej, długiej pałeczki, która sama w sobie dźwięczeć nie może. O samej dyrygenturze więcej można dowiedzieć się wprawdzie z zeszłorocznego "Tár" Todda Fielda, mimo że jego bohaterką była postać fikcyjna, niemniej zakorzenienie w faktycznych wydarzeniach pozwala zdjąć z batuty skojarzenia z różdżką o mocy sprawczej uprawomocnionej magią, bo dla osób w niewielkim stopniu zainteresowanych muzyką poważną często właśnie tym są te zamaszyste (a Bernstein potrafił wziąć solidny zamach!) ruchy. Aż chciałoby się zobaczyć, jak filmowym okiem przedstawione zostałyby losy Herberta von Karajana, Arturo Toscaniniego albo Seijiego Ozawy.

 

Cooper reżyser popełnił przy tym podobny błąd, jakim nacechowana była rola Cate Blanchett jako Lydii Tár i pozwolił Cooperowi aktorowi, by zachłysnął się niemalże zmitologizowaną ideą dyrygenta, przerastającą któregokolwiek z kiedykolwiek żyjących artystów parających się tym fachem. Po szeregu nominacji do Oscarów ewidentnie rozgryzł recepturę pomnażającą szanse na zwycięstwo, co jest nie tyle trudne do wypunktowania, bardziej do wdrożenia w taki sposób, by między wersami nie wybrzmiewało ciche błaganie o przyznanie wyróżnienia. Zagrał pod Oscara, wie, że Akademia kocha wyraziste przemiany i emocje podane na tacy. Niekiedy można się wręcz zastanawiać, czy wciela się jeszcze Bernsteina, czy w tragiczną, stworzoną przez siebie postać, której nadał nazwisko spełniające jeszcze jeden warunek zwiększający szanse na złoto - uwiarygodnienie swojego tour de force biografią powszechnie szanowanej postaci o burzliwym życiorysie, która nie powoli kwestionować żadnego z trochę zbyt ekspresyjnych kiwnięć głową, żadnej ze zbyt usilnie wyciśniętych łez i żadnego wyrażającego egzystencjalne utrapienie pociągnięcia papierosa. Z jeszcze innej perspektywy, być może najbardziej udany hołd, jaki Bradley Cooper mógł złożyć Leonardowi Bernsteinowi to właśnie otarcie się o pretensjonalność. Pomiędzy na przykład symfonią "Kaddish" z długim dialogiem z Bogiem a "Maestro" można odnaleźć zaskakująco wiele punktów wspólnych...

 

Cooper rozgryzł kod Hollywoodu, niekoniecznie kod sztuki Bernsteina. Jego balansująca na granicy karykatury ekspresyjność bez dwóch zdań wzbudzi liczne zachwyty, ale pod fasadą kryje się film bezpieczny, ogólnikowy, w treści zbyt encyklopedyczny, w emocjach zbyt egzaltowany. Na Oscara tyle może wystarczyć, na wracanie do niego po latach raczej nie. Ze zdecydowanie większą autentycznością Cooper sportretował w tym roku inną postać... szopa Rocketa w trzeciej części "Strażników Galaktyki".


Maestro

USA, 2023

Netflix

Reżyseria: Bradley Cooper

Obsada: Bradley Cooper, Carey Mulligan, Matt Bomer



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce