Jarosław Kowal: Specjaliści od marketingu i włodarze platform streamingowych często przekonują, że dzisiaj artyści i artystki muszą cały czas wykazywać się aktywnością, cały czas publikować single i inne, pozamuzyczne materiały, żeby publiczność nie zapomniała o nich, ale chyba nikomu nie musiałaś o sobie po trzech latach od premiery poprzedniego albumu przypominać? Wygląda na to, że akurat twoja publiczność cierpliwie czekała.
Kasia Lins: Tak mi się wydaje, ale tak naprawdę wszystko się okaże dopiero po wydaniu płyty. Nie zniknęłam w tym czasie zupełnie, w miarę możliwości koncertowałam, poza ostatnim rokiem, kiedy zrobiłam sobie dłuższą przerwę i pracowałam nad albumem. Mam już grono core'owych fanów, które rzeczywiście cały czas ze mną jest i czeka na nową płytę. To bardzo motywujące, bo przy muzyce, jaką tworzę bliskość z publicznością jest ważna, a akurat moja to osoby bardziej zaangażowane niż - w dużym uogólnieniu - odbiorcy muzyki radiowej. Cieszę się z tego i doceniam.
Jest w twojej twórczości pewna dwoistość, bo z jednej strony faktycznie nie jest typowo radiowym tworem, a z drugiej znajdujesz się w sferze zainteresowań mainstreamowych mediów.
A gdzie mnie widziałeś? Na Pudelku [śmiech]?
Na Pudelku nie [śmiech], ale na Onecie albo w serwisie Radia Eska, miejscach najczęściej sięgających po muzykę pop... Co właściwie niewiele znaczy, bo dzisiaj granica między popem a alternatywą całkowicie się rozmyła, ale kiedy myślę o muzyce Kasi Lins, to nie kojarzy mi się z radiem.
Raczej nie, ale faktycznie dzisiaj wszystko straciło kształt i radykalne ramy, więc trudno jest mi myśleć o sobie w tych kategoriach. Nie wiem, czy alternatywa w ogóle jeszcze istnieje, chyba została już zupełnie wchłonięta przez mainstream albo sama ochoczo do niego wskoczyła. Akurat wasz portal jest skupiony na alternatywie, ale podobnych zostało niewiele, bo chyba nie mają już o czym pisać [śmiech].
Nagrywanie w pośpiesznym tempie, dla zaspokojenia potrzeb internetu grozi tworzeniem muzyki pozbawionej treści, bo przecież nie przeżywamy co miesiąc czy dwa czegoś tak ważnego, by w naturalny sposób przeradzało się w teksty. U ciebie przez ostatnie trzy lata wydarzyło się na tyle dużo, że nie miałaś problemu z niedoborem tematów?
Właśnie stąd ta roczna przerwa w koncertowaniu. Nie była wykalkulowana, po prostu potrzebowałam czasu, żeby przekminić różne życiowe sytuacje, wyrobić sobie poglądy na sprawy, o których chciałam napisać. Później ważny był jeszcze etap zanegowania tego, do czego wcześniej doszłam i podważania każdej myśli i wszystkiego, co napisałam, a na koniec doszła refleksja nad całym tym procesem, powrót do tekstów i selekcja. Dość ostra selekcja, bo podchodzę do własnych treści bez litości. Nie da się tego wszystkiego zrobić w przyspieszonym tempie, taki sposób działania jest dla mnie po prostu najbardziej naturalny, a w dodatku mam ten komfort, że nikt mi niczego nie narzuca. Faktycznie jednak biorąc pod uwagę obecne realia marketingowe czy streamingowe, działam w sposób bardzo niedzisiejszy i niebezpieczny w kontekście tego, ile treści dociera do nas wszystkich każdego dnia. Na szczęście jest niemała grupa słuchaczy, która ze mną została i wciąż jest ciekawa tego, co im dam.
Nie masz litości dla swojej twórczości nawet po upływie kilku lat i kiedy słuchacz poprzednich albumów, myślisz, że mogłaś coś inaczej zaśpiewać albo nagrać?
Nie, bo nie słucham swoich piosenek [śmiech]. Nie zdarza mi się włączać w domu własnej płyty, chyba że przygotowuję się do koncertu i muszę odświeżyć harmonie i teksty. To by było zabójcze, staram się myśleć o przyszłości, a nie o tym, co było. Poza tym słuchanie własnej muzyki, zwłaszcza tej sprzed lat, jest jakoś niezręczne. Gdybym się w to mocniej zagłębiła, na pewno znalazłabym coś, co chciałabym poprawić, ale nie o to w tym wszystkim chodzi. Potrafię myśleć krytycznie, wiem, jakie błędy popełniałam, co chciałabym zrobić inaczej albo rozwinąć i wykorzystuję tę wiedzę przy każdej kolejnej płycie.
Za muzyką zawsze powinno stać jakieś głębsze znaczenie czy to mogą być po prostu przyjemne dźwięki do posłuchania od czasu do czasu?
Każdy artysta i każdy gatunek ma pewną funkcję do wypełnienia. Odbiorcy są bardzo różni i mają bardzo różne potrzeby, ale dla większości ludzi muzyka jest formą ucieczki, mają do niej czysto eskapistyczne podejście, co tyczy się zresztą nie tylko muzyki, ale sztuki w ogóle. Szuka się w niej na ogół przyjemności. Jasne, że każdy z nas czasem tego właśnie potrzebuje, chociaż muzyka jest dla mnie zbyt ważna, żeby traktować ją jako umilacz. Potrzebuje szukać głębiej, poluję raczej na refleksje, nie odskocznie, emocje, nie rozluźnienie. A ciekawostką jest to, że muzyka relaksacyjna działa na mnie właściwie odwrotnie niż powinna, jest stresogenna [śmiech]. Nie jestem jej konsumentką, ale mam świadomość, że jest potrzebna i trafia do wielu osób. Wszystko sprowadza się do tego, czego nam potrzeba, ale fajnie jest uwrażliwiać ludzi na to, co jest w sztuce ważne, czyli to wiercenie w brzuchu i głowie, niekiedy wręcz zadawanie bólu i prowokowanie do refleksji, a nie jedynie oddziaływanie na najprostsze instynkty. Nie będę ukrywać, że chciałabym, żeby takich słuchaczy cały czas przybywało.
Zanik alternatywy, gdzie zawsze ambicjami było tworzenie muzyki o walorach, o których wspomniałaś, pokazuje chyba, że niestety takiej publiczności zaczyna ubywać. Mainstream wciągnął wiele zespołów, a razem z nimi słuchaczy i słuchaczki, bo często jest atrakcyjniejszy pod względem finansowym czy wizualnym - duże koncerty są zawsze ciekawiej wyprodukowane. Nie wiem, czy w tej walce da się jeszcze wygrać i zawrócić z tego kursu.
Tak naprawdę alternatywa zawsze była wciągana przez mainstream, zawsze czerpał z niej pełnymi garściami. Różnica jest taka, że teraz całkowicie ją pożarł. Podejrzewam, że za jakiś czas znowu pojawi się zapotrzebowanie na taką muzykę i wtedy alternatywa odrodzi się, ale obecnie jest to tendencja zniżkowa, na pewno jeszcze trochę poczekamy na zmianę. Wynika to poniekąd z tego, o czym powiedziałeś - dla artystów tak jest wygodniej, sami chcą iść drogą na skróty. Każdy chce mieć możliwość wyprodukowania koncertu na dużą skalę, jeżdżenia z własną ekipą, która kontroluje jakość występu, ale to zawsze jest coś za coś. Jeżeli założeniem będzie dążenie do wygody, popularności i pieniędzy, to muzyka stanie się środkiem prowadzącym do celu, a nie celem samym w sobie. Dla mnie popularność to tylko efekt uboczny tego, co robię. Muzyka i jej jakość są kluczowe. Póki co nie czuję potrzeby, by to zmieniać, nie wiem, jak będzie w przyszłości, ale uczciwość wobec siebie - nie wspominając nawet o słuchaczach - stawiam na pierwszym miejscu.
Nie ma na świecie niczego potężniejszego od symbolu - chociażby bogów Słońca jest w ludzkich religiach wielu, ale Słońce, które symbolizują jest tylko jedno. W twojej twórczości symbole również zajmują istotne miejsce, przy "Mojej winie" były to głównie symbole religijne, teraz częściowo również powracają, ale są także różnego rodzaju militaria w celowo przerysowanej formie. Bawisz się nimi w całkowicie rozrywkowy sposób czy mają dla ciebie istotne znaczenie?
Miałam ochotę uwolnić się od ciężaru moich tekstów, dać sobie przestrzeń na zabawę, na jakąś lekkość. Kiedy pisałam scenariusze tych klipów razem z Karolem Łakomcem czy Maciejem Bierutem, założyliśmy, że będziemy bawić się konwencją, że trochę sobie odpuścimy i - jak zwykle - czerpaliśmy wiele z filmów. Przy "Mojej winie" symbolika była istotna, teraz poszłam o krok dalej, bo faktycznie chwyciłam za broń, a wcześniej koncentrowałam się na bóstwach czy różnego rodzaju siłach niedoścignionych, bo w taki sposób łatwiej opowiada mi się różne historie. W klipach do utworów z "Mojej winy" pojawiała się zakonnica, były rytuały kościelne czy jakieś ezoteryczne sytuacje. Z jakiegoś powodu posługiwanie się symbolami jest dla mnie ważne i nadal będę z tego korzystać.
Trochę mnie zaskoczyło, kiedy w informacji prasowej przeczytałem, że w nowej odsłonie zerwałaś z mrokiem, bo mam wrażenie, że na "Omenie" nadal jest go całkiem sporo. To chyba taka cecha, która raz nabyta, zostaje z człowiekiem na zawsze?
Naprawdę ktoś napisał coś takiego? [śmiech] Jestem zaskoczona, nie odczytałabym w ten sposób "Omenu", ale to ciekawe, że nowa muzyka została przez kogoś w taki sposób odebrana. Może odciążenie w aranżu sprawia, że pojawił się taki odbiór... Nie wiem.
W moim odczuciu mrok - w odróżnieniu od złości czy smutku - nie jest też czymś, od czego chciałoby się uciec. Zatopienie się w nim jest raczej przyjemne.
Tak na pewno jest, ale trzeba to też dobrze wyważyć - jak się za bardzo zanurzyć w mrok, to można nieświadomie otrzeć się o kicz, jednocześnie mrok jest super pociągający, wiąże się z nim tajemnica, poczucie przekraczania pewnej granicy. Wydaje mi się, że jest to we mnie, w moim wizerunku, aranżach, tekstach tak mocno zakorzenione, że trudno byłoby od tego uciec. Nie mam zresztą póki co takiego zamiaru [śmiech]. Jedyne, co na "Omenie" może być traktowane jak odmrocznienie to odciążanie aranżacji, pozbycie się niektórych instrumentów już na etapie produkcji. Próba opowiedzenia tej samej historii poprzez użycie mniejszej liczby środków ekspresji.
W latach 80. muzyka popularna w przeważającym stopniu zawierała element mroku, chociażby "Fade to Grey" Visage czy "Shout" Tears for Fears. Dzisiaj również przybywa tego rodzaju utworów na listach przebojów, na przykład autorstwa Billie Eilish, Halsey czy Yungbluda. To może być kwestia odzwierciedlenia społecznych nastrojów?
Nie wiem, to może być po prostu trend, może chęć odskoczni od tego, czym żyliśmy w latach 90. i na początku tego stulecia, kiedy muzyka była przelukrowana i przesłodzona. Może teraz wahadło wychyliło się w drugą stronę i stąd wzięła się potrzeba częstszego wchodzenia w mrok - strefę bardziej niebezpieczną. Niewykluczone też, że mrok w mainstreamie wziął się właśnie z pożarcia alternatywy, a w rezultacie jest dla wielu osób bardziej przyswajalny, zwyczajny, łatwiejszy w odbiorze.
Kilka dni temu napisałaś w mediach społecznościowych: Jeśli nie obejrzycie tego filmu - w odniesieniu do "Zielonej granicy" Agnieszki Holland - i nie pójdziecie na wybory, to chyba się obrazimy. Długo nie trzeba było czekać, by w komentarzach odezwały się pierwsze obrażone na ciebie osoby, ktoś nawet stwierdził, że powinnaś wyjechać z Polski. Czy da się jeszcze w ogóle rozmawiać o polityce bez agresji?
Trzeba próbować, mimo że dyskusja faktycznie sięgnęła dna. O ile sytuacja nie jest skrajna, nie dochodzi do kumulacji emocji, pełnej złości i nerwów, które wywołują chęć sprzeciwienia się. Wtedy czasami trudno jest zabrać głos, używając wyłącznie subtelnych słów, ale na pewno nie chciałabym, żeby język pełen agresji stał się czymś normalnym i powszechnym. Mocniejszych, niekiedy wyrazistych zwrotów używam tylko wtedy, gdy napięcie sięga zenitu, a moje wzburzenie jest maksymalne, co nie znaczy jednak, że chciałabym znormalizowania komunikowania się w ten sposób.
W przypadku dyskusji na tematy polityczne przykład idzie z góry, a dyskusje polityków często są dalekie od kulturalnych standardów. Czasami aż trudno się nadziwić, że sąsiedzi, których znamy od lat, z którymi zawsze witamy się na klatce schodowej, nagle zaczynają się wyzywać i wykłócać o to, który kanał telewizyjny jest lepszy.
To bardzo przykre i zatrważające, a jednocześnie niewiele więcej można zrobić, poza uśmiechnięciem się i powiedzeniem: Dzień dobry. Agresywne wejście w dyskusję niczego przecież by nie zmieniło, a wręcz może wzmagać napięcie. Nawet ostatnio, kiedy ktoś zapytał mnie, co uważam za najgorsze i najdotkliwiej odczuwalne w rządach PiS-u, to oczywiście trudno było wskazać tylko jeden temat, ale najbardziej dotyka mnie obniżenie poziomu dyskusji i w debacie publicznej, i w społeczeństwie w rozmowach o poglądach.
Myślałaś o nagraniu albumu albo pojedynczego utworu o bardziej politycznym charakterze czy protest songi wykraczają poza twoje zainteresowania?
To ciekawe, bo ważny jest dla mnie otaczający nas świat, żyję jego problemami, interesuję się nimi i nigdy nie podchodziłam do nich obojętnie, a jednocześnie rzadko opowiada mi się o tym dobrze poprzez piosenki. Na koncie mam "Koniec świata", "Boże" czy "Anioł" z najnowszej płyty - może to nie aż tak słaby wynik. Środki stylistyczne, które stosuję nie zawsze łączą się we właściwy sposób z takimi tematami. Protest songi nie są zresztą czymś, czego sama namiętnie bym słuchała, choć lubię kiedy artyści są zaangażowani w kwestie polityczno-społeczne. Nie wiem, z czego to wynika, ale polska sztuka komentująca często działa mi na nerwy, może to kwestia podania wyłącznie, ale doceniam, kiedy zaangażowanie pojawia się w sferze prywatnej i kiedy artyści nie odczuwają strachu przed zabieraniem głosu. Jest to dla mnie pociągające i z podejrzeniem patrzę na tych, którzy unikają zajęcia jakiegoś stanowiska. Dla mnie nie jest to żadnym problemem i nie kalkuluję, jakie będą tego rezultaty. Kiedy odczuwam silną potrzebę wypowiedzenia się na jakiś temat, po prostu to robię.
Lada moment ruszasz w trasę koncertową promującą nowy album - spotkania z publicznością w klubach to te momenty, kiedy wraca wiara w człowieka czy nawet tam zdarzają się nieprzyjemne sytuacje?
Na koncertach zawsze jest fajnie, energicznie, bardzo emocjonalnie. Mam świetną, świadomą publiczność, która potrafi czytać między wierszami i rozumie moją konwencje. Nie będę ukrywać, że właśnie na koncerty najbardziej czekam, bo chociaż praca w studiu jest przyjemna, to właśnie na scenie widać, jak te piosenki żyją i działają na ludzi. Samo granie w zespole, ożywianie muzyki studyjnej, jest tym, do czego ostatecznie się zmierza podczas pisania utworów. Najważniejsze jest usłyszenie ich właśnie w takim kształcie.
W twoich teledyskach, sesjach zdjęciowych i koncertach można odnaleźć wiele elementów filmowych. Gdybyś mogła zamieszkać w jednym z już nakręconych filmów, który byś wybrała?
Pewnie jakiś psychodeliczny... Chociaż nie, bo faktycznie jako odbiorca najbardziej lubię właśnie różnego rodzaju psychodele, mroki i ciemności, thrillery czy kryminały, ale nie chciałabym się w żadnym z nich znaleźć [śmiech]. Nie chciałabym trafić do tych porąbanych, surrealistycznych światów. Ostatni rok spędziłam na oglądaniu kryminałów i idiotycznych filmów akcji, a moja nowa fascynacja to Ken Russell - jego filmy są pojebane, totalnie abstrakcyjne, ale nie chciałabym w nich zamieszkiwać [śmiech]. Prędzej w jakimś obyczajowym filmie, których nie oglądam.
Rzeczywiście "Lisztomania" albo "Kryjówka Białego Węża" Russella nie wydają się przyjaznymi miejscami do zamieszkania w nich. Wolałbym "Kevina samego w domu" [śmiech].
Albo "M jak miłość" [śmiech].
fot. Jan Wasiuchnik