Obraz artykułu Just Friends - "Gusher"

Just Friends - "Gusher"

87%

Anthony Kiedis od kilku dekad w co drugim utworze kompulsywnie używa słowa "California", ale próżno szukać w brzmieniu dzisiejszego Red Hot Chili Peppers słońca, plaż, groove'u, przy którym trudno usiedzieć i melodii, od jakich tygodniami trudno się wyzwolić. Jest ich natomiast mnóstwo na nowym albumie innej kalifornijskiej ekipy - Just Friends.

Dziesięciolecie zespołu okazało się nie tylko symbolicznym przejściem w nowy etap działalności, ale również wyraźną zmianą kursu, czego rezultatem jest najciekawszy, najbardziej różnorodny i wyjątkowo ambitny album w jego dorobku.

 

W porównaniu z debiutanckim, zahaczającym o ska i emo "Rock 2 the Rhythm" z 2015 roku różnice są tak kolosalne, że gdyby nie charakterystyczny głos Sama Klessa, trudno byłoby rozpoznać na "Gusher" tych samych twórców. Podobnie z radosnym, o trzy lata młodszym "Nothing But Love", gdzie partie wokalne zostały rozwarstwione na dwugłos, ten drugi należy do właścicielki równie oryginalnej barwy, Briandy Goyos Leon. Zeszłoroczny "Hella" przyniósł z kolei wiele zmian - skojarzenia ze ska niemal całkowicie zniknęły, dialogi Klessa i Leon nie były już tylko przekazywaniem mikrofonu pomiędzy zwrotkami czy utworami, splotły się i zaczęły emanować wyjątkową chemią, brakowało tylko pomysłowych kompozycji, do których chciałoby się wracać. Te wszystkie doświadczenia, próby, eksperymenty przełożyły się jednak wreszcie na materiał, przy którym coś po prostu zaskoczyło.

 

Drastyczny skok jakościowy może przywodzić na myśl inny kalifornijski skład, któremu także na dobre wyszło porzucenie ska - No Doubt. Po dwóch zjadliwych wydawnictwach, ekipa pod wodzą Gwen Stefani niespodziewanie rozbiła bank za pomocą "Tragic Kingdom" i chociaż Just Friends komercyjny sukces na podobną skalę raczej nie grozi (gdyby "Just a Girl" albo "Don't Speak" ukazały się dzisiaj, pewnie też nie wzięłyby szturmem list przebojów), chwytliwości tym trzynastu utworom nie można odmówić.

W "Zaza in the Sun :-)" (o tym, że zespół ma już swoje lata może świadczyć umieszczenie "nosa" w emotce uśmiechu) na pierwszy plan od razu wychodzi głos Klessa - dla osób, które zmierzą się z twórczością Just Friends po raz pierwszy te kilka sekund będzie decydujące. W tak niepowtarzalnej barwie można się albo zakochać, albo z miejsca ją znienawidzić. W refrenie dołącza Leon, a kto wychował się na pop-punku z przełomu stuleci, ten/ta nie będzie mieć innego wyjścia, jak tylko poddać się urokowi zniewalającej melodii. Gdyby zastąpić tym kawałkiem "All Star" Smash Mouth na ścieżce dźwiękowej do "Shreka", nikt by nie zaprotestował - to ten rodzaj nieskrępowanej radości, która nie brzmi naiwnie czy banalnie, poraża szczerością.

 

Radość to zresztą emocja przewijająca się w dużym stopniu przez cały album, a w rzeczywistości, w której powstaje niewiele pozytywnych wizji przyszłości (nawet pop schodzi na drogę smutku i melancholii - od Billie Eilish po Halsey), cieszenie się w taki sposób, by nie przypominał robienia dobrej miny do złej gry nie jest częste. Na pewno są to pozostałości po muzyce ska, ale od trzeciego w rozpisce "Brain Hurt Bad" doszukiwanie się ich jest coraz trudniejsze. To tutaj gitara i bas zaczynają skręcać w rewiry do pewnego stopnia przypominające Red Hot Chili Peppers z XX wieku, a funkrockowemu groove'owi towarzyszy humorystyczny, autoironiczny tekst zadziornie odśpiewany przez wokalny duet w teatralizowany sposób na modłę The B-52s.

 

Zakręt zmienia się w prostą, na jakiej zespół osiąga zawrotną prędkość w "5th Dimension". Bas Kevina Prochnowa nigdy wcześniej nie brzmiał tak dobrze, na ogół to przez niego trudno wysiedzieć w miejscu, a kiedy dodatkowo przypomina (ale nie naśladuje) Michaela "Flea" Balzary'ego, aż chciałoby się zakrzyknąć, że prawdziwi mężczyźni nie zabijają kojotów. Prawdziwe kobiety zresztą też, bo Brianda Goyos Leon w żwawych, niemal rapowanych partiach od strony technicznej przyćmiewa Kiedisa (kto słyszał RHCP na żywo, ten/ta zna jego słabości), a od strony charyzmatycznej niczego jej nie brakuje. Gdyby były co do tego jeszcze jakieś wątpliwości, to piękny, wolny, choć skonstruowany na beacie disco "Circle Pit of Love" albo zahaczające o pop-r'n'b "Cream & Sugar" posłużą za argumenty ostateczne.

Za punkt krańcowy aktualnego stadium ewolucji zespołu należałoby uznać "Love Bug", które od instrumentalnego wstępu z prostym rytmem perkusyjnym i pojedynczymi, wysokimi dźwiękami gitary zapowiada posługiwanie się kontrastem. Leon śpiewa tutaj niemalże jak Françoise Hardy z okresu świetności muzyki yé-yé, ale Kless dla odmiany postanowił zedrzeć sobie gardło w najbardziej buńczucznych partiach na całym albumie i być może najlepszych, jakie kiedykolwiek nagrał.

 

Niektóre utwory wykazują niewielkie niedobory nowej, bardziej pomysłowej tożsamości Just Friends - monotonna ballada "Better 2 Be Around"; przebudzające się dopiero w hałaśliwej końcówce "Jump" czy zamykające album, akustyczne "U & Me" - ale po trwającym dekadę procesie przepoczwarzania, wyłonił się ponadprzeciętnie przebojowy zespół, który nie tkwi w jednym czy dwóch sprawdzonych trybach kompozycyjnych powielanych w nieskończoność (jak na przykład Foo Fighters) i bezwstydnie czerpie z tego radość. Oby świat jak najszybciej odkrył ten skarb, bo stanie się odrobinę lepszym miejscem, jeżeli rozgłośnie radiowe i duże festiwale po prostu zaprzyjaźnią się z muzyką z "Gusher".


Pure Noise Records/2023



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce