Eilish z jednej strony musiała zmierzyć się z wyzwaniem, przed jakim niewiele osób w historii muzyki musiało stawać (nie udusić się pod ciężarem platyn, nagród, wyświetleń i odsłuchań związanych z debiutanckim "When We All Fall Asleep, Where Do We Go?"), z drugiej podjęła je w najlepszym możliwym czasie - dzisiaj ani rodzice-managerowie, ani wytwórnie nie dają się tak łatwo odurzyć sukcesem, by dążyć do błyskawicznego spieniężania kosztem psychicznego i fizycznego zdrowia podopiecznych.
Presji tym razem nie było wcale, a to jeszcze mniej niż za pierwszym razem, gdy Eilish powątpiewała w swoje umiejętności i z trudem przechodziła przez proces komponowania oraz nagrywania albumu. W jej ogromnym fandomie pojawiały się wprawdzie głosy niepokoju - bo zrzuciła do sesji zdjęciowej charakterystyczne workowate odzienie i okazało się, że pod spodem nie wygląda jak postać z "Robloxa" albo nawet dlatego, że zdawała się wykazywać niedobór smutku (na co wskazuje zresztą tytuł drugiego krążka), a przecież sama spopularyzowała konwencję przebojowej melancholii - ale blisko godzina nowej muzyki powinna usatysfakcjonować każdego, poza tymi dwiema najaktywniej komentującymi osobami, których usatysfakcjonować nie może nic.
Siłą Eilish zawsze był minimalizm, a na "Happier Than Ever" nie tylko nie uległa pokusie zaproszenia szeregu producentów i raperów czy wykorzystania każdego instrumentu i każdej studyjnej sztuczki na świecie; postanowiła z jeszcze większym zdecydowaniem podpisać się pod hasłem "mniej znaczy więcej" i wespół z bratem/producentem, Finneasem O'Connellem, ponownie nagrała album, na którym skromna forma potrafi wywołać lawinę emocji. Rodzeństwo z Los Angeles doskonale wie, że w sztuce elementy pominięte są tak samo ważne, jak te włączone do dzieła. Ciągłość melodii i harmonii jest tak samo ważna, jak pauzy, dźwięki nieintencjonalne, pojedyncze sekundy wypełnione ciszą, a to skutkuje wyjątkowo zróżnicowaną dynamiką i stanowi cechę szczególną tego duetu.
Album otwiera "Getting Older" z kilkoma prostymi, w kółko powtarzanymi akordami na fortepianie, co może przypominać pierwsze lekcje rytmiki w przedszkolu (dla porównania możecie sprawdzić "Pianino gra" Bożeny Formy). W drugiej połowie dochodzą łagodny beat, a także dźwięk przypominający uderzenia w cymbałki, co tworzy ciekawy kontrast z tytułem kawałka i jeszcze ciekawszy z tekstem dotyczącym napastowania seksualnego oraz trudów związanych z dorastaniem w szponach przemysłu muzycznego.
"I Didn't Change My Number" natychmiast zmienia nastój na odrobinę cieplejszy, a leżąca u podstaw kompozycji partia syntezatorowa przypomina partię Janusza Grudzińskiego z "Arahji" Kultu, tyle że na znacznie wolniejszy obrotach (prawdopodobieństwo faktycznej inspiracji jest mniej mniej więcej takie same, jak to, że Zbigniew Hołdys rzeczywiście byłby drugim Claptonem, gdyby nie piraci). "Billie Bossa Nova" to z kolei najbardziej przystępne, przebojowe wydanie bossa novej od czasu wspólnych nagrań Miho Hatori (pierwszej Noodle w Gorillaz) ze Smokeyem Hormelem i warto to podkreślić podwójną linią - na mainstreamowym wydawnictwie z 2021 roku zarejestrowanym przez nastolatkę znalazła się znakomicie wykonana bossa nova...
To nie jedyne zaskoczenia skrywane na "Happier Than Ever" - utwór tytułowy po melancholijnym wstępie przeradza się w niemalże rockowy hymn z potężną dawką patosu, gitarą elektryczną, chórkami, perkusją dudniącą jak w hali na dwadzieścia tysięcy osób i obowiązkowymi sprzężeniami w finałowych sekundach. "Oxytocin" od początku zmusza subwoofer do tańczenia po podłodze, co nie jest zaskoczeniem, bo podobnie zachowywał się chociażby przy "Bad Guy", ale krzycząca Eilish niespodzianką zdecydowanie już jest, zwłaszcza gdy towarzyszy jej melodia z pogranicza post-punka i synthwave'u, a ostatnia minuta lepiej sprawdziłaby się na festiwalu Castle Party niż na Lollapaloozie.
Krótkie "Goldwing" w połowie wypełnia graniczący z ciszą chór, w połowie budowanie napięcia do kulminacyjnego momentu, który... nigdy nie następuje; "Not My Responsibility" przypomina monologowy początek deepsoulowego "Woman to Woman" Shirley Brown z wolniejszym tempem i dodatkową warstwą mroku; a "NDA" najpierw przygniata dubowym, podniesionym do dziesiątej potęgi basem, a później podrywa z podłogi i zaciąga na parkiet chwytliwym, znowu ocierającym się o mroczniejsze rewiry elektroniki refrenem.
"NDA" jest przy okazji najciekawszym z dotąd opublikowanych singli z drugiego albumu. Pozostałe nie są może słabe, ale wyraźnie bardziej asekuracyjne. "My Future", "Lost Cause" i "Your Power" można uznać za schematyczne, utrzymane w wolnym lub średnim tempie, zawierające zabiegi doskonale znane z "When We All Fall Asleep, Where Do We Go?", a "Therefore I Am" wydaje się podejmować próbę dorównania "Bad Guy". To nie są gorsze momenty "Happier Than Ever", ale chociażby dlatego, że nie stoi za nimi zaskoczenie, nie wzbudzają aż tak dużej ekscytacji, co świeższe, bardziej nieoczywiste pomysły duetu.
Drugi album Billie Eilish zniwelował jedyny poważny mankament poprzednika - powtarzalność. Minimalistyczne aranżacje i skromna produkcja Finneasa były do tego stopnia ożywcze, że i tak nie można było z tego powodu narzekać, ale dwa lata później wyraźnie słychać tendencje do popadania w jeden z dwóch trybów (najprościej ujmując, "wolny" lub "szybki"). "Happier Than Ever" jest bardziej zróżnicowane, odważniejsze, choć trwa niemal godzinę, nie nudzi ani przez minutę. Lepszego powrotu Eilish nie mogła sobie wymarzyć.
Interscope/2021