Obraz artykułu Bell Witch: Granica pomiędzy rzeczywistością a science-fiction zanika

Bell Witch: Granica pomiędzy rzeczywistością a science-fiction zanika

"Future's Shadow Part 1: The Clandestine Gate" to kolejny monumentalny album pochodzącego z Seattle Bell Witch, które 29 sierpnia wystąpi we Wrocławiu. Przy okazji rozmawiamy o najwcześniejszych koncertach, kiedy duet był wygwizdywany, o stałej ewolucji brzmienia, regułach dyktowanych przez platformy streamingowe i zacieraniu się granicy pomiędzy rzeczywistością a science-fiction.

Jarosław Kowal: Szukałem negatywnej recenzji któregokolwiek z waszych albumów i żadnej nie znalazłem - każdy z nich spotkał się z jednoznacznie pozytywnym odbiorem i krytyków, i publiczności. Odczuwacie z tego powodu presję przy pracy nad nowymi utworami?

Dylan Desmond: Przestałem czytać recenzje, bo mogą - do pewnego stopnia - w podprogowy sposób wpływać na kierunek rozwoju przyszłej muzyki. Wolałbym, żeby powstawała wyłącznie z wewnętrznych pobudek, a nie po przeczytaniu nieintencjonalnych zachęt lub zniechęceń artykułowanych przez krytyków.


Jesse Shreibman: Jestem pewien, że istnieją jakieś negatywne recenzje naszej muzyki [śmiech]. Doceniam jednak to, że każdy tekst na nasz temat, na jaki dotąd natrafiłem sprawiał wrażenie, jakby poświęcono mu naprawdę sporo czasu. Gram w wielu innych projektach, recenzje każdego z nich są na ogół króciutkie i nijakie, czasami trudno nawet stwierdzić, czy zachęcają do posłuchania nas, czy nie. Bardzo to doceniam, że w przypadku Bell Witch tak wiele osób chce się wgryźć w naszą muzykę i naprawdę ją poznać, niezależnie od tego, czy ostatecznie spodoba się im to, co usłyszeli. Jeżeli chodzi natomiast o odczuwanie presji, to sami na siebie nakładamy jej wystarczająco dużo [śmiech]. Chcemy rozwijać ten zespół, chcemy nieustannie ewoluować. Krytycy nie muszą dokładać niczego więcej - sami jesteśmy dostatecznie zmotywowani.

Kiedy wykonujecie osiemdziesięciominutowy utwór na scenie, wchodzicie w tak zwaną strefę, czyli niemalże odmienny stan świadomości czy przez cały ten czas macie pełną kontrolę nad tym, co się dzieje?
DD: Dopiero co rozmawialiśmy ze sobą na ten temat. Kiedy gramy sami w sali prób, z łatwością potrafimy wejść w taki stan, co innego podczas koncertów - czujemy wtedy presję publiczności. Na początku często jestem wyczulony na każdy drobny szczegół, ale często zamiast rozwiązywać w ten sposób problemy, powoduję dodatkowe. Im jednak dłużej gram, im bardziej swobodnie się czuję, tym wchodzę głębiej do tej strefy - razem ku niej zmierzamy. Powtarzające się fragmenty, które wtedy gramy stają się czymś w rodzaju wewnętrznego metronomu - podążamy za tym samym metrum, mimo że niczego wcześniej nie ustalaliśmy. Kiedy dochodzi do takich sytuacji, naprawdę przypominają odmienny stan świadomości.

JS: Na Roadburn w Holandii po raz pierwszy zagraliśmy album w całości, wcześniej nie mieliśmy ku temu okazji, i po mniej więcej dwudziestu minutach uderzyła mnie myśl, że może powinienem czasami spoglądać na Dylana. Kompletnie odlatywałem w trakcie gry i co jakiś czas miałem przebłyski z myślą: Cholera, muszę być bardziej uważny [śmiech]. Myślę, że fajne i wyjątkowe w naszych koncertach jest to, że zawsze gramy tylko jeden utwór, a krótszy set oznacza dla nas mniej więcej czterdzieści minut i wypełniamy muzyką każdą jego sekundę - nie ma żadnych przerw, dzięki czemu łatwiej jest wciągnąć się i wejść w strefę.

 

Utwory ewoluują dzięki temu w trakcie koncertów w porównaniu do ich studyjnych wersji?
DD: Kiedy już coś nagramy, raczej się tego trzymamy, z drobnymi wyjątkami - czasami jakiś fragment zagramy wolniej, czasami coś wyraźniej zaakcentujemy... Ale tak naprawdę każdy zespół to robi. Kiedy grasz w kółko te same utwory przed publicznością, poznajesz je coraz lepiej i bezwiednie zaczynasz wprowadzać niewielkie korekty, które wydają się lepiej pasować niż pierwotny pomysł. To nie jest świadoma decyzja, muzyka sama zaczyna korygować kurs. Materiał, który wykonujemy obecnie graliśmy jednak wielokrotnie na scenie jeszcze przed wejściem do studia i niemal co wieczór coś się w nim zmieniało. Siadaliśmy przed koncertem i rzucaliśmy pomysłami: Zagrajmy tutaj dodatkowe powtórzenia, tam zagrajmy trochę wolniej i tak dalej. Tak ukształtowało się to, z czym weszliśmy później do studia, teraz nie wprowadzamy równie obszernych zmian.

Po mniej więcej dwudziestu pięciu minutach nowego albumu, zaczynacie odgrywać bardzo cichą partię. W sposób oczywisty wszystkie instrumentalne fragmenty muszą być skomponowane i zaaranżowane, ale czy planujecie również, gdzie powinna znaleźć się cisza? Czy traktujecie ją jak dodatkowy instrument?
DD: Cisza zdecydowanie jest dla nas jak instrument. Trzeba posługiwać się nią z ogromną ostrożnością - niekiedy może się wydawać, że jest to bardzo łatwe, kiedy indziej wygląda na ekstremalnie trudne. Na "The Clandestine Gate" ledwie ją muskamy gdzieś w środku utworu i myślę, że to idealne proporcje.

JS: Przywiązujemy dużą wagę do tego, gdzie umieszczamy największe zmiany dynamiczne, a rozgryzienie tego zajmuje nam sporo czasu. W trakcie komponowania często przerzucamy ten moment z jednego miejsca na drugie, poświęcamy mu wiele rozmów, wymaga bardzo uważnego rozplanowania.

 

Specjaliści od streamingu na pewno przekonywaliby was, że warto podzielić "The Clandestine Gate" na dwadzieścia krótszych utworów i zwiększyć zyski z przesłuchań - w końcu nawet albumy z muzyką poważną są dzielone tak, by każda część stanowiła osobną ścieżkę - ale na pewno doskonale zdajecie sobie z tego sprawę. Rozważaliście sztuczny podział kompozycji na krótsze fragmenty?
DD: Ciągle wracamy do rozmowy na ten temat. Raz skłaniamy się bardziej ku jednemu rozwiązaniu, kiedy indziej bardziej ku drugiemu - nie wiem, na czym ostatecznie stanie. Czuję, że powoli jestem coraz bardziej otwarty na pomysł dzielenia utworów na potrzeby platform streamingowych, ale póki co nie zdecydowaliśmy się na to.

JS: Ja mam z kolei odwrotnie - myślę, że trzymanie się dotychczasowego formatu daje nam coś wyjątkowego i dzięki temu osoby, które nas słuchają muszą się nieco bardziej wysilić. Najdłuższą rozmowę mieliśmy na temat tego, czy faktycznie chcemy, żeby wycięte z kontekstu fragmenty utworów trafiały na różnego rodzaju playlisty. Do tego wiele się dzisiaj sprowadza - wszyscy chcą, żeby umieszczano ich kawałki na popularnych playlistach. Nawet gdybyśmy jednak pocięli naszą muzykę, niektóre pojedyncze, zamknięte części i tak będą dłuższe od wielu doomowych utworów w całości. Obawiam się, że takie pozbawione otoczki skrawki mogłyby w dodatku nie być równie interesujące i nie zachęcałyby do sięgnięcia po cały album.

Streaming umożliwił słuchanie muzyki z całego świata, dotarcie do niej w inny sposób nie byłoby możliwe, ale jego mankamentem - pomijając fatalne stawki dla artystów i artystek - jest to, że każdy słucha dzisiaj czegoś innego. Kiedy byłem nastolatkiem, takie zespoły jak Korn, System of a Down czy Slipknot dopiero zaczynały i każdy w moim otoczeniu znał przynajmniej ich single, słuchaliśmy ich razem na imprezach, były czymś, co nas łączyło. Ten społeczny aspekt obcowania z muzyką poza koncertami dzisiaj właściwie zniknął przez to, że jest jej tak wiele i wszyscy odkrywamy dla siebie coś innego.
DD: Na pewno ze względu na tę zmianę postrzegamy muzykę jako sztukę w inny sposób. Pod względem tworzenia wspólnoty i spotykania się przy muzyce rzeczywiście odsunęliśmy się od siebie, ale za to każdy może znaleźć coś, co będzie bardziej odpowiadało jego albo jej indywidualnym preferencjom. Dostęp do wszystkiego w zasięgu zaledwie jednego kliknięcia zmienił znaczenie muzyki. Szybciej odrzucamy to, co nie od razu wydaje się interesujące, a to, co z kolei stanie się bliskie, z większą łatwością można wykonywać samodzielnie. Takie warunki dla kogoś, kto zajmuje się sztuką są bardzo dziwne, bo tworzenie czegoś pozbawionego tożsamości nagle nabiera zupełnie innego znaczenia. W szerszej perspektywie może niewiele to zmienia - jeżeli ktoś jest kreatywny, to nadal taki będzie, zadziałają w jego mózgu dokładnie te same procesy, ale dostęp do niemal wszystkiego na pewno zmienia sposób stymulacji. Czy na lepsze, czy na gorsze - tego nie wiem.

JS: To bardzo ciekawa kwestia, w ostatnim czasie często o tym myślę. Gatunki muzyczne podlegają rozłamom na coraz mniejsze kategorie właściwie od samego początku istnienia internetu, a wcześniej wystarczyło powiedzieć: Siedzę w punk rocku, siedzę w hip-hopie, siedzę w metalu i tak dalej. Można było powiedzieć nawet, że siedzi się w nich wszystkich, ale to zawsze były bardzo ogólne kategorie, a dzisiaj podziały są tak drobiazgowe, że dla kogoś z zewnątrz bywają kompletnie nieczytelne. Z tego powodu nawet wewnątrz ten samej sceny muzycznej zaczynają powstawać mniejsze bańki, które niekoniecznie trzymają się ze sobą. Możesz dzisiaj spotkać dwie osoby w blackmetalowych koszulkach i będziesz w stanie umieścić je w innych podkategoriach black metalu, czego nie było dwadzieścia czy trzydzieści lat temu. To obosieczny miecz - z jednej strony każdy może wyrażać siebie z większą dokładnością, podkreślić swoją tożsamość, z drugiej często rezultatem są kolejne podziały.

 

Jak bardzo Bell Witch zmieniło się na przestrzeni lat?
DD: Kiedy zaczynaliśmy, po prostu chcieliśmy nagrywać doomowe kawałki - coś, co w mniejszym lub większym stopniu będzie podchodzić pod tę kategorię - ale z czasem przestaliśmy przywiązywać do tego większą wagę. Nowy album i dwa kolejne, które będą się z nim wiązać zawierają element ambientowy w stylu Briana Eno, jest też element muzyki poważnej, jest znacznie większa mieszanka różnych stylów, a do tego dochodzi snucie historii, rozłożone na długich odcinkach czasu. Element literacki na pewno jest obecnie znacznie bardziej rozwinięty niż kiedykolwiek dotąd. Nie posługujemy się może narracją w tym sensie, że kreujemy jakąś historię, która mogłaby zostać opowiedziana równolegle z muzyką, ale pewne motywy powracają i towarzyszą nam w tej długiej podróży. Myślę, że w tym zakresie w ogromnym stopniu poszerzyliśmy skalę działalność. Podobnie jest zresztą z warstwą instrumentalną - patrzę dzisiaj na bas w zupełnie inny sposób, zamiast grać od czasu do czasu jakąś melodię prawą ręką, właściwie przez cały czas używam palców, rzadko sięgam po kostkę. Jesse dodał z kolei przeróżne syntezatory, dzięki którym zyskaliśmy dodatkowe tekstury.

JS: Nie byłem w zespole od samego początku, ale kiedy Dylan i Adrian [Guerra - pierwszy perkusista Bell Witch, zmarły w 2016 roku] zaczynali, korzystali wyłącznie z basu i perkusji. Później stopniowo dodawaliśmy kolejne elementy i rozwijaliśmy już obecne, przez kilka lat przygotowywałem brzmienia różnych instrumentów, które mogę uruchamiać stopami w trakcie gry na perkusji - nieustannie coś dodajemy i zmieniamy, dzięki czemu nasze brzmienie daje nam coraz więcej możliwości.

Grałem w przeszłości z wieloma zespołami i przeważnie na jakimś etapie byliśmy zadowoleni z brzmienia, jakie ukształtowaliśmy, więc zarzucaliśmy poszukiwania, a z Dylanem mam tak, że cały czas motywujemy siebie nawzajem do rozwijania nawet tego, w czym już jesteśmy dobrzy

Co cenicie w sobie najbardziej jako koledzy z zespołu?
DD: Lubię kawały Jessego [śmiech].

JS: Ważne jest to, że obydwaj odczuwamy potrzebę przesuwania granic w tym, co robimy razem i w tym, do czego jako jednostki jesteśmy zdolni. To bardzo ciekawa dynamika, jeżeli wziąć pod uwagę to, że Bell Witch tworzą tylko dwie osoby. Grałem w przeszłości z wieloma zespołami i przeważnie na jakimś etapie byliśmy zadowoleni z brzmienia, jakie ukształtowaliśmy, więc zarzucaliśmy poszukiwania, a z Dylanem mam tak, że cały czas motywujemy siebie nawzajem do rozwijania nawet tego, w czym już jesteśmy dobrzy. Wielokrotnie dochodziliśmy do momentu, kiedy mogliśmy odpuścić i trzymać się sprawdzonej formuły, ale mamy tendencje do ciągłego komplikowania muzyki, przez co jest coraz trudniejsza do odgrywania. Cenię u Dylana tę stałą zachętę do ewoluowania i zmian.

DD: Dobrze powiedziane. Ja też byłem w wielu zespołach, gdzie na jakimś etapie zatrzymywaliśmy się i stwierdzaliśmy, że jest już wystarczająco dobrze. W Bell Witch kiedy tylko któryś z nas poczuje coś podobnego, drugi pcha go na przód i prowokuje do szukania pomysłów na rozwój. Z jednej strony cały czas doprecyzowujemy dzięki temu nasze brzmienie, z drugiej jednocześnie poszerzamy je. Z żadnym innym muzykiem nigdy nie doświadczyłem tego rodzaju procesu twórczego.

JS: Znamy się od bardzo dawna. Chyba od piętnastu lat...

DD: Już prawie dwudziestu!

JS: Ale na początku graliśmy w innych zespołach. Widziałem, jak Dylan grał na basie w innych kapelach, a on widziałem mnie, jak grałem na perkusji z innymi, a później zaczęliśmy tworzyć coś razem. Od tych wczesnych lat, kiedy mieliśmy po dziewiętnaście-dwadzieścia lat, cały czas rozwijamy się, a specyfika naszej muzyki dodatkowo pomaga w tym, bo jest w niej tak wiele przestrzeni, że z łatwością można dodać coś, o czym w innych warunkach nawet nie pomyślałbym. Jestem dzięki temu muzykiem, jakim nigdy bym się nie spodziewał, że zostanę.

Zazwyczaj jeździcie w trasy z zespołami, które mają dość zbliżoną publikę, w uogólnieniu tę, która za największe święto uznaje Roadburn Festival, ale gdybyście otrzymali ofertę gry z Ghost, Behemoth albo Gojirą, spróbowalibyście się z tym zmierzyć?
DD: Mógłbym spróbować z Behemoth, ale z pozostałymi... Nie wiem. Czasami zdarza się, że dostajemy propozycje gry z zespołami, przy których mam duże wątpliwości, czy mogłoby się to sprawdzić i czuję, że nie sprawiłoby mi to przyjemności. To może być interesujący zespół, ale zbyt odmienny od tego, czym sami się zajmujemy. Jako osoba występująca przed publicznością, biorąca udział w kreowaniu wydarzenia mam poczucie, że powinna stać za tym pewna spójność. To nie musi być koniecznie zebranie kilku doomowych kapel czy nawet metalowych, ale muszą pochodzić z podobnego źródła i poruszać się w podobnej przestrzeni. Nie wyobrażam sobie dzielenia sceny chociażby z Ghost. Absolutnie niczego przeciwko nim nie mam, ale to zbyt dziwaczne zestawienie, nie potrafilibyśmy nawiązać więzi. To trochę jak dodanie radiowych przebojów do albumu Sunn O))) - nie ma prawa zaskoczyć.

 

JS: Jesteśmy świadomie wybredni w kwestii tego, z kim gramy, ale trafiło się nam kilka świetnych propozycji - byliśmy na trasach z Neurosis, Sleep czy Mono, które można już właściwie uznać za przykład nietypowego połączenia, ale sprawdziło się.

DD: Nawet sparowanie nas ze Sleep było dość dziwne. Świetnie się sprawdziło, ale nadajemy na nieco innych falach.

JS: Na pewno chciałbym pojechać w trasę z większym zespołem metalowym, ale musielibyśmy zająć właściwie miejsce, na przykład jako swoiste intro, które naturalnie przechodziłoby w występ głównego zespołu. Z Behemoth zagrałbym bez wahania, czuję, że to mogłoby się sprawdzić. To na pewno byłoby zderzenie dwóch światów, ale wynikłoby z niego coś interesującego. Podobnie Gorgoroth albo Dark Funeral - myślę, że nasza muzyka pasowałaby jako wprowadzenie do ich występów i nie miałbym żadnych obiekcji przed spróbowaniem tego.

DD: Lata temu, zanim Jesse był w zespole, grałem z Adrianem w klubie w Seattle. To miał być przegląd lokalnych kapel, na co nie bardzo chcieliśmy się pisać, ale zmieniliśmy zdanie, kiedy zaproponowano nam pięćset dolarów [śmiech]. Mieliśmy w secie dwa utwory, na które dostaliśmy z pół godziny, mniej więcej w połowie pierwszego - po sześciu-siedmiu minutach - w spokojniejszych momentach zaczynało do mnie docierać buczenie publiczności i wyzwiska typu: Spierdalajcie, jebane chuje [śmiech]. Zastanawiałem się, co dalej robić, ale co właściwie mogłem zrobić? Stwierdziłem, że będę to ignorował. Obydwaj zachowaliśmy stoicyzm i robiliśmy swoje, nawet kiedy ludzie zaczęli podchodzić pod scenę i wytykać w naszym kierunku środkowe palce. Im bardziej to się nasilało, tym bardziej zwalnialiśmy tempo, mieliśmy gdzieś tę całą złość, ale później zauważyłem, że ktoś mruga do mnie latarką z boku sceny... Co też postanowiliśmy zignorować [śmiech]. W końcu dźwiękowiec podbiegł i zaczął wymachiwać rękoma, odruchowo spojrzałem na niego i zobaczyłem, jak wykonuje ten gest jakby podcinał sobie gardło. Dopiero wtedy stwierdziłem: Dobra, niech wam - kurwa - będzie, jak już koleś od dźwięku robi wszystko, żebyśmy przestali, to musimy przestać.

Odwróciłem się do Adriana i mówię, że trudno, musimy przerwać, ale on udawał z kolei, że nie widzi mnie [śmiech]. Cały czas grając, stanąłem w końcu naprzeciwko niego, mimo że odwrócił głowę pod tak nienaturalnym kontem, że nie było to wcale łatwe i zauważyłem, że ma wyraz twarzy, który mówił: Czego?! [śmiech]. Wreszcie przestaliśmy, zaczęliśmy pakować nasze rzeczy, a dźwiękowiec podszedł i twierdził, że przekroczyliśmy czas, ale to nie była prawda. Zapytałem tylko, kiedy nam zapłacą i faktycznie zapłacili pięćset dolarów za koncert, który trwał mniej niż dziesięć minut [śmiech]. Morał jest z tego taki, że byliśmy kompletnie niedopasowani do składu tego wydarzenia. Nie mam obaw przed kolejnym takim doświadczeniem, uważam, że było dosyć zabawne i uwielbiam opowiadać tę anegdotę, ale nie chciałbym, żeby podobnie wyglądał każdy jeden wieczór na trasie koncertowej - to byłoby koszmarne. Słyszałem, że wiele zespołów, które grały przed Toolem musiało się z czymś takim mierzyć, chociażby Melvins, i nie ma w tym niczego przyjemnego.

Dla wielu osób muzyka z Seattle nadal oznacza grunge, ale czy w Seattle istnieje jeszcze grunge, czy to coś w rodzaju atrakcji turystycznej, która irytuje lokalną społeczność jak Disney World w Orlando?
DD: Istnieje w Seattle bardzo ciekawa scena podziemia, którą można chyba określić jako grunge'ową. To punk rock, ale trochę inny, czasami zahacza o heavy metal, czasami o indie rock, ale na pewno nie jest to powielanie tego, co działo się w latach 90. Nikt by tego nie chciał. Tamto zjawisko nie żyje i nikt go nie żałuje - nie ze względu na muzykę, tylko z powodu przesadnego zainteresowania mediów i przerysowania całej lokalnej sceny do niebotycznych rozmiarów.

JS: Wciąż można natrafić na pozostałości po tamtej kulturze, ale fajne jest to, że one również ewoluują. Nasi znajomi zaczęli ponownie bookować koncerty w Pioneer Square w Seattle, między innymi death metal w klubie The Central Saloon, czyli tym miejscu, gdzie każdy grunge'owy zespół z lat 90. musiał zagrać. Scena w tamtym kształcie nie istnieje, ale ciężki rock - że tak to nazwę - wciąż ma się dobrze.

 

Natrafiłem na profil Dylana na Instagramie - często dodajesz zdjęcia okładek książek, zdaje się, że starszych wydań i do tego krótki cytat. Idąc tym tropem, w jakiej książkowej rzeczywistości chcielibyście zamieszkać?
DD: To naprawdę trudne... Nie wiem, czy wybrałbym konkretną książkę, ale pewnie byłoby to coś w rodzaju "Nadji" André Bretona, gdzie trafiamy do sennego świata, w którym nie dzieje się nic koszmarnego, życie jest całkiem przyjemne, ale dominuje surrealizm.

JS: Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że powoli zaczynamy żyć w rzeczywistościach z niektórych książek. Przypomina to skrzyżowanie "Przestrzeni! Przestrzeni!" Harry'ego Harrisona [na podstawie tej powieści powstał film "Zielona pożywka" Richarda Fleischera] z "451 stopniami Fahrenheita" Raya Bradbury'ego i "Nowym wspaniałym światem" Aldousa Huxleya, może też trochę z "Pianolą" Kurta Vonneguta. Nasza codzienność zaczyna przypominać sam początek tych powieści, czasy, kiedy coraz więcej osób nie pracuje i nie ma żadnego celu w życiu, bo wszystkim zajmuje się sztuczna inteligencja. To bardzo dziwny moment w historii ludzkości, kiedy po raz pierwszy science-fiction i rzeczywistość tak mocno ścierają się ze sobą, a przynajmniej tak to wygląda z mojej perspektywy. Jestem przerażony, kiedy myślę o tym, jak wiele osób czerpie wiedzę z nieredagowanych, niesprawdzonych informacji publikowanych w internecie, a książki stają się reliktem, do którego coraz trudniej dotrzeć. Robi się naprawdę dziwnie [śmiech].

 

fot. Bobby Cochran


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce