Płyta nie powstała na odludziu, lecz w domu Borowskiego i Cichockiej. Może to być nieco zaskakujące w kontekście przestrzennej, niekoniecznie kojarzącej się z homerecordingiem jakości nagrań, ale jest spójne z otoczką powstałą wokół Goodly.
Dla Bora muzyka ma bowiem znaczenie wspólnotowe, jednoczące. Nie tylko poprzez transową formę tego, co zwykle gra, ale również przez nabożny szacunek do samej czynności grania z drugim człowiekiem, którą zdaje się traktować jako grunt do nawiązania duchowego porozumienia i wejścia na głębszy poziom relacji. Należałoby więc traktować "Goodly" jako szczególnie osobiste doświadczenie dla obojga twórców, bo z kim, jeśli nie z życiową partnerką, Boro miałby poprzez wspólne muzyczne medytacje pogłębiać i zacieśniać więzi?
Mamy do czynienia z ascetycznym psycho-folkiem nieco spod znaku Angels of Light, ale ubranym w formę ciągnących się niespiesznie post-rockowych mantr, w których przemykają nawiązania do muzyki szeroko pojętego Wschodu, choćby ze względu na obecność indyjskiego shruti boxa. Znając intymne podłoże muzyki duetu, można by było przypuszczać, że otwierający album "Miss U, Feel U" to osobliwa pieśń miłosna - oto Boro na tle niezmiennego rytmu, płynącej gitary i quasi-bluesowych przeszkadzajek powtarza swoim doświadczonym przez życie głosem dwuwiersz o tęsknocie. Chwilę później następuje jednak odpowiedź Cichockiej, która zwiewnym tonem, niczym nocne widziadło, odpowiada: I come when the Sun goes far away, zupełnie jakby uzasadniała nieustające przez cały czas tykanie przypominające upiorny, odliczający w napięciu metronom.
Aspekt romantycznej wspólnotowości rządzi się swoimi prawami, skutkując czasem atmosferą ogniskowego banału, jaki znajdziemy w akustycznej miniaturze "Big Brave" i pierwszej połowie nierównego "Goodly". Cichocka najpierw nuci subtelną melodię, by później, w towarzystwie maltretowanej na drugim planie gitary, rozwinąć skrzydła i popisać się mistyczną, księżycową wokalizą, której nie powstydziłaby się sama Jarboe. "Cygan", choć również w dużej mierze akustyczny, wybija się znacząco spośród klimatów ogniskowych. To elegancki numer, w którym pobrzmiewają echa gypsy-folku wzmocnione nostalgiczną kameralistyką płynącą spod palców grającego na fortepianie Jana Galbasa.
Goodly najlepsze zostawia jednak na koniec, serwując czternastominutowy "Badly". Słychać tu porywisty wiatr, szum lasu i coś jak wyjąca przeraźliwie syrena parowego pociągu. Tło gęstnieje, syrena zmienia się w krążące nad głową stado dzikich, nawołujących się ptaków i oto nagle pojawia się głos. W pełnej krasie bryluje absolutnie niesamowita Cichocka, która bardziej niż człowieka przypomina słowiańskiego upiora, ową niepokojącą postać z okładki płyty. Gdy Boro wprowadza do tego pejzażu grozy element ziemistego, brużdżącego noise'u, ona kracze, wyje przeraźliwie, pohukuje i prowadzi monumentalne, spirytualne wokalizy. Niezwykle skuteczna obrazowość żywcem wyjęta z ludowego horroru. Nigdy dotąd Boro nie przyłożył ręki do czegoś tak radykalnie niepokojącego i pięknego zarazem.
Debiut "Goodly" nosi w sobie pierwiastek bagiennej tajemnicy, jakby wszystko rozgrywało się wokół chaty postawionej z dala od cywilizacji, wokół której, zza mgielnych oparów, majaczą ogniki, a całą scenerię spowija rzucający cienie drzew blask księżyca. Na albumie znalazły się momenty zarówno do bólu banalne, jak i jedne z najciekawszych w całej karierze Borowskiego, ale przede wszystkim dają wgląd w jego doprawdy nietuzinkową relację artystyczną z Dagmarą Cichocką, która dysponuje imponującymi możliwościami wokalnymi. Szkoda tylko, że wydawnictwo Music Is the Weapon już nie istnieje, przez co Goodly - tak jak ostatnie świetne materiały Formozy i Kapibary - nie ukaże się w wydaniu fizycznym. Wszystkie trzy stanowczo aż się o to proszą.
wydanie własne/2024