Język soundcloud rapu znudził się nawet jego prekursorom, chociażby Lil Yachty wydał w tym roku najciekawszy, najbardziej przemyślany i oryginalny album w swojej karierze - "Let's Start Here" - któremu w wielu momentach bliżej do rocka progresywnego niż do surowej, domowej produkcji. W ostatnich latach komercyjnymi sukcesami okazały się także "Sometimes I Might Be Introvert" Little Simz czy "Mr. Morale & The Big Steppers" Kendricka Lamara - obydwa nagrane z rozmachem, przy zaangażowaniu szeregu muzyków i z udziałem wielu instrumentów, a nie jedynie za pomocą sampli oraz beatów z automatu perkusyjnego. Dixon również wpisuje się w ten nurt.
Dyskredytować samplingu samego w sobie oczywiście nie można, J Dilla potrafił wycinać pojedyncze uderzenia perkusyjne z różnych utworów i łączyć je ze sobą w nowe rytmy, co wymaga umiejętności nie mniejszych, niż odgrywanie popisowej solówki gitarowej, niemniej zmęczenie przesadną prostotą i zawierzeniem wielu procesów, które powinny uchodzić za twórcze komputerom zwyczajnie znudziło słuchaczy i słuchaczki, co widać po tegorocznych spadkach notowań rapowanych albumów na rzecz popu czy nawet rocka.
Kiedy w "Sun, I Rise" - drugim utworze na nowym albumie rapera z Richmond - odzywa się aż dwadzieścia instrumentów, oczarowują nie tylko rzadkimi w tej muzyce pociągnięcia za struny harfy czy gwałtownym obniżeniem stopnia dynamiki tuż przed jednoczesnym odezwaniem się pulsującego na modłę Motown basu; nieszczędzącej talerzy, hałaśliwej perkusji; monumentalnych harmonii dziesięcioosobowej sekcji smyczkowej i chórku. Uwagę przyciąga człowiek - ciepłe brzmienie, jakiego komputery jeszcze nie nauczyły się naśladować.
Chłód wtyczek i syntezatorów ma własny urok, jedno nie stoi ponad drugim, to raczej kwestia opowiedzenia się po stronie zmiany paradygmatu, odstępstwa od trendów i podjęcia wysiłku kolektywnej pracy, z jakim dzisiaj coraz mniej osób chce się mierzyć. Nie wykluczone, że "Beloved! Paradise! Jazz!?" jest kolejnym zwiastunem częściowego odchodzenia od pendrive'ów na rzecz zespołów, tym bardziej wymownym, że w odróżnieniu od Simz i Lamara, single Dixona nie osiągają kilkudziesięciu czy nawet kilkuset milionów wyświetleń w streamingu, co oznacza - wbrew powracającemu argumentowi - że korzystanie z usług instrumentalistów nie jest zarezerwowane wyłącznie dla artystów/artystek dysponujących dużym budżetem.
Jazz znajduje się w tytule (jako nawiązanie do powieści Toni Morrison); wśród instrumentarium można wyróżnić między innymi saksofon, klarnet czy trąbkę; a w samej końcówce wybrzmiewa solo utrzymane w konwencji smooth, ale na stosowaną w opisach tego albumu etykietę jazz rap należy spoglądać z przymrużeniem oka. Próżno szukać tutaj równowagi gatunkowej na poziomie na przykład Steve'a Lehmana i Sélébéyone, gdzie żaden z elementów nie podlega drugiemu, improwizacje instrumentalne stoją na równi z rapowanym freestylem i rzeczywiście publiczność zarówno jazzu, jak i rapu może odnaleźć coś dla siebie. U McKinleya Dixona jazz to występujący ze zmiennym natężeniem dodatek. W "Live! From The Kitchen Table" wywleczony na front przy użyciu grającego niemal bez chwili wytchnienia saksofonu; w "Tyler, Forever" zmagający się o dominację nad przestrzenią akustyczną z trapowym beatem; w "The Story So Far" pełniący peryferyczną rolę sprowadzoną właściwie do pojedynczego riffu; a z "Mezzanine Tippin'" niemal całkowicie wyrugowany, zastąpiony najbardziej masywnymi uderzeniami basu na całym albumie i wyraźnie mroczniejszą aurą. Gdyby wyodrębnić jazzowe partie, prędzej dałyby się wpasować do głośniczków windy niż na salę koncertową, ale kontrast podnosi ich walory, zwłaszcza jeżeli wsłuchać się w teksty.
Saksofon w "Live! From The Kitchen Table" pozostawia romantyczny posmak ballad Kenny'ego G, ale słowa trącą bolesnymi wspomnieniami o matce z trudem utrzymującej dom; bieganie w tytule najbardziej przebojowego i tanecznego na albumie "Run, Run, Run" to z jednej strony podwórkowe zabawy z dzieciństwa, z drugiej uciekanie przed strzelaninami; a "Sun, I Rise" choć brzmi jak skrojone pod wykonanie filharmoniczne, jest dokumentacją walki o przetrwanie na ulicach pełnych przemocy i śmierci. Nie ma na "Beloved! Paradise! Jazz!?" ani krzty agresji, rzadko pojawia się smutek, niekiedy da się wychwycić melancholię, ale jest też podnosząca na duchu radość, na przykład w utworze tytułowym. Tego rodzaju niezgodność treści z muzyką nie jest nowa ani w hip-hopie, ani w jazzie - obydwa gatunki powstały jako odskocznia od rzeczywistości i próba odreagowania jej, ale bez fantazjowania o utopii. To nie jest zapominanie o problemach, to głośne mówienie o nich i odnajdywanie szczęścia w życiu pomimo trudów i znoju.
Doświadczenia Dixona są na tyle osobiste, że identyfikować się z nimi będzie mogła wyłącznie bardzo wąska grupa osób wychowanych w tej samej kulturze, na tych samych ulicach, ale pragnienie sięgnięcia powracającego w wielu utworach słońca, symbolu lepszego życia, ma charakter uniwersalny. Jeżeli jednak całkowicie pominąć zawartość tekstową albumu, nadal będzie miał wystarczająco wiele argumentów, by często do niego wracać. Kompozycje, aranżacje, orkiestracje instrumentów stoją na poziomie, do jakiego niewielu rapujących artystów próbuje się zbliżyć. W niespełna pół godziny dzieje się tutaj więcej niż na niejednym dwukrotnie dłuższym wydawnictwie, a w dodatku spójna narracja wciąga w odsłuchiwanie "Beloved! Paradise! Jazz!?" od początku do końca, jak w oglądanie filmu albo czytanie książki... albo jak w wysłuchanie drugiego człowieka.
City Slang/2023