Początek otwierającego album "Introvert" może być w tym kontekście odstraszający - marszowy rytm wystukiwany na werblach, monumentalnie brzmiący puzon, chór i dołączająca jako ostatnia, ale z miejsca zajmująca dominującą pozycję sekcja instrumentów smyczkowych wzbudzają skojarzenia z kulminacyjną sceną filmu, w której udręczony protagonista wreszcie dostaje szansę na odkupienie. Ostatnia runda walki Rocky'ego Balboy z Apollo Creedem pasowałaby jak ulał.
Przytłaczający przepych zdaje się zwiastować klęskę urodzaju, wzbudza podejrzenia o rozdmuchane ego i pompierstwo, ale po czterdziestu pięciu sekundach buzujący patos zostaje okiełznany przez łagodny bit, a obawy o to, że Simz skonstruowała luksusowy pałac w szczerym polu zostają rozgonione. "Introvert" to niezaprzeczalnie jej najbardziej spektakularna kompozycja, ale nie na tyle, by przekroczyć granice kiczu. Nastrój ścieżki dźwiękowej utrzymuje się w niej do samego końca, po sparowaniu z osobistym, pamiętnikowym tekstem nie ma jednak wątpliwości, że wywołują go biograficzne wydarzenia, a nie fikcja.
Pierwszy utwór ugruntowuje dwie wartości stale obecne na "Sometimes I Might Be Introvert" - wysoki stopień zawiłości aranżacji oraz na tyle sprawnie poprowadzoną dramaturgię, że bezwiednie wymusza emocjonalne zaangażowanie słuchacza/słuchaczki. Innym reprezentatywnym przykładem jest utwór "I Love You, I Hate You" - skonstruowany z szeregu instrumentalno-wokalnych ścieżek, oczarowujący bogactwem, w końcówce w pełni wchodzący w musicalową konwencję, a w warstwie tekstowej poruszający kwestię trudnych rodzinnych relacji, gdzie miłość i nienawiść często idą ramię w ramię. Simz wydobywa potencjał każdego z użytych instrumentów, to nie jest zderzenie wzbraniających się przed przeniknięciem światów jak podczas występu Kendricka Lamara w towarzystwie National Symphony Orchestra i nie ma w tym krzty kabotyństwa spod znaku Kanye Westa.
Trwające ponad godzinę "Sometimes I Might Be Introvert" nie ma również tendencji do przyćmiewania dopiero co wystrzelonego fajerwerku jeszcze większym wybuchem. Simz ostrożnie posługuje się nagromadzonymi inspiracjami, dba o to, by nie przeciążyć publiczności. "Two Worlds Apart" i "I See You" obierają kurs na leniwy neo-soul; "Rollin Stone" to w pierwszej połowie najbardziej "brytyjski", bo grime'owy moment albumu, ale w drugiej zwalnia i przywołuje sentymentalne brzmienie "osiemset ósemki"; od "Protect My Energy" bije aura electro-funku spod znaku Bootsy'ego Collinsa albo Afriki Bambaaty; "Point and Kill" z gościnnym udziałem Obongjayara i "Fear No Man" nawiązują do afrobeatu; a "Speed" hipnotyzuje syntezatorową partią, która z jednej strony mogłaby trafić na album The Human League, z drugiej sprawdziłaby się w którejś z kultowych gier wideo z lat 80. Nawet jeżeli większość utworów nie dorównuje rozmachem "Introvert", rozmach jest główną cechą tego materiału w holistycznym ujęciu. Może w konsekwencji brakuje mu spójności, a przejścia pomiędzy niektórymi kawałkami kojarzą się raczej z luźno skompletowaną playlistą niż ze zwartym wydawnictwem, ale trudno zaprzątać sobie głowę takim drobiazgiem, kiedy dokładnie każda z sześćdziesięciu pięciu minut jest tak pieczołowicie zaprojektowana i pochłaniająca (łącznie z jednymi z najlepszych interludiów, jakie kiedykolwiek słyszeliście).
Little Simz nie pomyliła się w kalkulacjach - jej czwarty album nie ma jeszcze nawet tygodnia, a już wiadomo, że będzie żył wiecznie. To kompletne i ambitne wydawnictwo z aranżacją, produkcją oraz gatunkową niejednoznacznością, które bez wysiłku przyćmiewają zachowawcze albumy Drake'a czy Kanye Westa wydane niemalże w tym samym czasie; rzucające wyzwanie takim tytanom niczym nieskrępowanego myślenia o hip-hopie jak Lamar czy Tyler, the Creator; a w dodatku podszyte trafiającymi prosto w serce tekstami dotyczącymi przyziemnych spraw - przeszłości, rodziny, miłości, kobiecości czy sztuki. Wróżenie "Sometimes I Might Be Introvert" miana albumu roku nie ma sensu - to album wielu przyszłych lat.
Age 101/2021