Wojciech Michalak: Co jest najważniejsze w pisaniu muzyki z perspektywy doświadczonego kompozytora? Wprawa, feeling, umiejętności?
Michael Amott: Kiedy komponuję, opieram się na intuicji. Podążam za tym, co czuję. To proces dwuetapowy - najpierw zawsze idę za czystym instynktem, za emocjami, które daje mi muzyka; później dopracowuję szczegóły i aranżacje. Muzyka musi sprawiać, że coś czujesz. Dopiero wtedy jesteś w stanie z kilku dźwięków stworzyć piosenkę. Osobie, która sama nie komponuje może być trudno to zrozumieć.
"Deceivers" zebrał bardzo dobre recenzje - często powraca opinia, że to najlepszy album Arch Enemy od lat. Po tylu latach spędzonych na scenie wciąż musisz znajdować inspiracje i siłę, żeby nie utknąć w miejscu.
Przede wszystkim nadal jestem fanem, nadal uwielbiam metal - zarówno muzykę, jak i całą związaną z nią kulturę. Wciąż kupuję płyty na tony. Zaczynałem grać na gitarze i słuchać ciężkiej muzyki, kiedy miałem kilkanaście lat i chyba moim sekretem jest to, że robię wszystko, żeby ten nastolatek wciąż we mnie żył. Chcę ciągle czuć to, co czułem, gdy pierwszy raz słyszałem takie zespoły, jak Slayer czy Metallica. Ta ekscytacja jest dla mnie najważniejszą rzeczą w graniu muzyki.
Skoro wspomniałeś o aspekcie kolekcjonerskim, to muszę zapytać, jaką ostatnio kupiłeś płytę?
Kupiłem parę rzeczy na trasie. Dorwałem ładny egzemplarz "The Dungeons Are Calling" Savatage, moja kopia wymagała już wymiany. Lubię ten wczesny speed metal, thrash czy klasyki death metalu. Staram się też zbierać płyty z podziemia metalowego, ale to nie zawsze jest łatwe. Kupiłem niedawno też kompilację demówek Voivod - do dziś są świetni.
Wspomniałeś klasyki death metalu - mam wrażenie, że po At The Gates gatunek się zmienił. Podziemie zostało surowe i nieokrzesane, ale sporo większych kapel odbiło w bardziej melodyjną stronę i bardziej wypolerowane produkcje.
W 1993 roku nagrałem z Carcass "Heartwork" i to był moment, kiedy odczułem zwrot w bardziej melodyjną stronę. Wydaje mi się, że to wyszło naturalnie. Death metal był bardzo brutalny i undergroundowy, słuchałem go bardzo dużo pod koniec lat 80., śledziłem tę scenę, odkąd zaczęła się kształtować i pamiętam premiery "Slowly We Rot" Obituary, "Altars of Madness" Morbid Angel czy "Scream Bloody Gore" Death. Scena rozwijała się bardzo szybko, a tape-trading działał niewyobrażalnie sprawnie. Sam w którymś momencie zacząłem grać w deathmetalowym zespole Carnage. W latach 90., kiedy byłem w Carcass, tego typu granie zaczęło wydawać mi się trochę nudne - wiecznie nisko zestrojone gitary i chaos, jakby brakowało w tym wszystkim inspiracji. Wydawało mi się, że zaczyna brakować ustrukturyzowania i harmonii, a także wpływów z innych rewirów sceny metalowej - melodii z heavy metalu czy czegoś w tym stylu. Pamiętaj, że kiedy jesteś młody, to ciągle szukasz swojego stylu i sposobu, w jaki chcesz grać. Bardzo mi zależało, żeby wpleść do death metalu trochę z hard rocka czy heavy, sposobu, w jaki tworzono tam riffy.
Skoro rozmawiamy o inspiracjach - Arch Enemy nagrało wiele coverów, z zaskakującym rozrzutem stylistycznym - od Mike'a Oldfielda i Tears For Fears po Discharge i Shitlickers. Jakie są twoje główne inspiracje? Co sprawia, że Michael Amott jest takim, a nie innym muzykiem?
Moja mama miała dużą kolekcję płyt i od tego wszystko się zaczęło. Było tam dużo muzyki klasycznej, z której wziąłem poczucie melodii, atmosfery i świadomość kompozycji. Bardzo dużo było tam też rzeczy pokroju Boba Dylana, Davida Bowiego czy Steviego Wondera. Wychowałem się na muzyce z lat 50-70., a później wkręciłem się w punk rocka. Jakoś na początku lat 80. uwielbiałem te wszystkie wściekłe zespoły - Discharge, The Exploited, GBH i masę innych. Mocno wkręciłem się w tę scenę, zwłaszcza że była bardzo silna w Skandynawii. Mój pierwszy zespół był kapelą punkową. Później przyszedł heavy metal i hard rock, w którym najbardziej uwielbiałem te szybsze utwory - chociażby "Fast As A Shark" Accept. Szukając czegoś intensywniejszego, natrafiłem na Venom. Potem nagle "stała się" Metallica i to zmieniło moje postrzeganie gry na gitarze - wtedy po raz pierwszy usłyszałem thrashowe zagrywki, tłumienie stun i tak dalej. Wkręcałem się w to coraz bardziej, pokochałem Slayera czy pierwsze kawałki Anthrax. W 1985 roku cała ta scena eksplodowała - metal zaczął czerpać wściekłość i szybkość ze sceny punkowej, do dziś tamte lata są moim ulubionym okresem w historii muzyki. Później nadszedł tape trading i fascynacja ekstremą - odkryłem Master, Repulsion i Morbid Angel. Widziałem też na własne oczy, jak scena się rozwijała i staje coraz bardziej intensywna - każdy chciał przegonić pozostałych. W którymś momencie zaczęło mnie to trochę męczyć - wszyscy szli w kierunku maksymalnej ekstremy, ale powoli zaczynało brakować w tym melodii i równowagi.
Zawsze byłem fanem Nevermore i zdziwiłem się, kiedy ich gitarzysta, Jeff Loomis, dołączył do Arch Enemy. Jak duży wpływ ma na zespół?
Znamy się z Jeffem od dwudziestu lat. Jestem też wielkim fanem jego zespołów - Nevermore i Sanctuary - śledzę ich działalność od samego początku, miałem demówki Nevermore, jeszcze zanim wydali pierwszy album. Wiedziałem o tym zespole przed wszystkimi innymi [śmiech]. Jeff jest z nami już dziewięć lat i wniósł wiele profesjonalizmu poprzez sposób, w jaki gra, ale jest przede wszystkim świetnym gościem z bardzo dobrym nastawieniem - nie ma przerośniętego ego, dobrze się z nim pracuje.
Brzmi jak strzał w dziesiątkę...
Tak. Do tego Jeff dobrze wygląda na scenie, no i często bierze prysznic, co jest ważne na trasie [śmiech].
"Spreading Black Wings" to z kolei utwór dedykowany L.G. Petrovovi. Wasza relacja była chyba czymś więcej niż tylko kibicowanie Entombed i zagraniem kilku koncertów na basie z nimi.
Tak, L.G. i ja byliśmy przyjaciółmi. Zwłaszcza za młodu, pamiętam, jak dołączył do Nihilist, który potem przekształcił się w Entombed. Często razem chodziliśmy na koncerty i spotykaliśmy się. Graliśmy później wspólnie trasy - on w Entombed, ja w Carcass. Był nie tylko dobrym przyjacielem, ale też znakomitym muzykiem, świetnym perkusistą – pamiętam, jak grał na garach w Morbid.
Arch Enemy przeszło sporą ewolucję, zwłaszcza pierwsze trzy płyty różnią się od reszty. Który wasz materiał jest dla ciebie najważniejszy?
Nie wiem, mamy tego strasznie dużo [śmiech]. Każda płyta obrazuje jakiś okres mojego życia. Chyba najważniejszy będzie pierwszy album - "Black Earth". Wtedy wszystko się zaczęło. "Wages of Sin", pierwszy album z Angelą [Gossow- byłą wokalistką Arch Enemy] też był ważny, spróbowaliśmy wtedy nagrać się w innym studiu. Gdybym miał wybierać moich własnych faworytów, byłoby to "Burning Bridges" lub "Rise of the Tyrants". Wciąż jestem zadowolony też z "Deceivers".
Jest też projekt Black Earth, w skład którego wchodzi stary skład Arch Enemy i gra utwory z pierwszych trzech płyt. Dlaczego zdecydowałeś się na osobny projekt, zamiast po prostu częściej wracać do starych utworów w setliście?
W 2016 roku stuknęła dwudziesta rocznica "Black Earth" - ten album odniósł wielki sukces w Japonii, każdy album w tym składzie był tam popularny. Postanowiłem znowu zebrać ekipę, żeby uczcić te czasy, także dlatego, bo Arch Enemy odbiło w inną stronę - stało się mniej brutalne i bardziej dopracowane. Zebrałem na nowo starą ekipę, nazwaliśmy się Black Earth i zagraliśmy parę koncertów, świętując rocznice starych materiałów. Wydaliśmy DVD, które wyszło tylko w Japonii, ale od 2019 roku nic się w tym projekcie nie ruszyło. Zrobiliśmy to dla fanów, ale mieliśmy z tego kupę radości. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi i chcieliśmy upamiętnić dawne czasy. Johan [Liiva] był charakterystycznym wokalistą, chcieliśmy na nowo poczuć nasze brzmienie z lat 90.
Czytałem wywiad z Jeffem Walkerem zaraz po reaktywacji Carcass, stwierdził, że nie byliby twoim głównym priorytetem, skoro grasz w Arch Enemy i Spiritual Beggars, ale dodał też, że chciałeś mieć wkład w komponowanie nowego materiału Carcass. Jak byś zareagował, gdybyś dostał propozycję powrotu?
To się nie stanie, radzą sobie super beze mnie. Graliśmy razem trasę, dogadywaliśmy się. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi i często rozmawiamy. Nigdy nie mówię nigdy, w końcu nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale wydaje mi się, że są obecnie zadowoleni z tego, co robią, a ja jestem zadowolony z Arch Enemy. Jestem też bardzo zajętym człowiekiem. Nie sądzę, żeby to się kiedyś stało, ale wiesz, jak to bywa - życie potrafi zaskoczyć.
Kiedy pierwszy raz widziałem Arch Enemy, graliście przed Slayerem. Największe legendy metalu - jak Metallica, Slayer, Black Sabbath czy Judas Priest - albo skończyły już kariery, albo wkrótce to zrobią. Istnieją zespoły, które mogą zająć ich miejsce?
Nie mam pojęcia [śmiech]. Metal bardzo się zmienił, dziś mało jest zespołów grających "true metal" i zdobywających przy tym dużą popularność. Ta muzyka się rozwija, czerpie z innych gatunków. Koncerty stają się bardziej teatralne. Nastała inna era, nie wiem, czy ktoś kiedyś jeszcze osiągnie to, co osiągnął Slayer.
fot. Katja Kuhl