Jarosław Kowal: To, czym zajmujesz się pod własnym nazwiskiem i czym zajmujesz się razem z Osees w oczywisty sposób różni się, ale jak bardzo odmienny jest sposób pracy nad takim materiałem, jak "A Foul Form" w porównaniu do "Posh Swat"?
John Dwyer: Tak się składa, że wskazałeś na albumy, nad którymi pracowało się stosunkowo łatwo, ponieważ są dosyć krótkie i mieliśmy przy nich sporo zabawy. "A Foul Form" nagrywałem u siebie w domu, w małym studiu w piwnicy, gdzie najpierw przygotowaliśmy demówki z pomysłami, przekazaliśmy je perkusistom, a z resztą uporaliśmy się dosyć szybko. To był okres świąteczny - nie poprzedniego roku, tylko jeszcze wcześniejszego - i po prostu wszystko bez większych komplikacji układało się w spójną całość. Gdybyś zapytał o wcześniejszy album, nie mógłbym powiedzieć tego samego - to była znacznie bardziej skomplikowana sesja. Dużo jamowaliśmy w studiu, wszystko nagrywałem, później montowałem, sklecałem ze sobą różne pomysły i chociaż nie było to żmudne, na pewno wymagało znacznie większego zaangażowania.
W przypadku "Posh Swat" Ryan Sawyer przyleciał do mnie do Kalifornii z Nowego Jorku, Andres Renteria już tutaj był i po prostu stwierdziliśmy, że będziemy razem jamować, co jest bardzo łatwe - gramy, a pomysły same z nas wychodzą. Jest w tym wiele zabawy i jest to bardzo satysfakcjonujące, czego nie można powiedzieć o późniejszym montowaniu i miksowaniu tego. To trudniejsza część przekształcania tej zabawy w album, improwizacja wymaga nieco więcej uwagi, kiedy chce się sprawić, że nie będzie jedynie zapisem czegoś, co było dla nas przyjemne, ale również czymś znośnym dla słuchaczy płyty.
Możliwe jest odegranie tego materiału już po zmontowaniu w utwory w zbliżonej formie podczas koncertów?
Chyba tak. Musielibyśmy trochę dłużej razem pograć, bo cała sesja trwała zaledwie trzy dni w jednym ciągu. Użyliśmy na "Posh Swat" przede wszystkim triggerów perkusyjnych, które sam obsługiwałem i do tego zwyczajnego zestawu, na którym grał Andres. Zbudowałem też wiele domowej roboty instrumentów o dość dużych rozmiarach, raczej zbyt nieporęcznych, żeby zabierać je na koncerty [śmiech]. Na pewno dałoby się zagrać na żywo coś podobnego. Może nie dokładnie te same utwory, bo powstały pod wpływem chwili, ale byłaby to muzyka o zbliżonych charakterze.
Kiedy zaczynasz improwizować, masz w myślach luźne pomysły albo gotowe fragmenty, które później na różne sposoby intuicyjnie łączysz ze sobą czy wszystko powstaje w czasie rzeczywistym?
W przypadku "Posh Swat" wszystko powstawało w czasie rzeczywistym. Zazwyczaj wygląda to jednak tak, że trochę gramy, a kiedy natrafimy na coś, co się nam spodoba, przestajemy, bierzemy chwile na złapanie oddechu i później skupiamy się już tylko na tym fragmencie. To cały czas jest improwizacja, ale skoncentrowana na konkretnym pomyśle, który chwilę wcześniej wpadł nam do głów. Nie włączamy nagrywania i nie mówimy: Czas start, a sześć godzin później sprawdzamy, co się uzbierało. Prowadzimy wiele rozmów o tym, co chcemy zrobić, na szybko coś zapisujemy, ale nie w postaci nut, tylko wskazówek.
Praca w studiu niekiedy bywa romantyzowana jako esencja procesu twórczego, ale z drugiej strony dla wielu muzyków jest tylko koniecznością, której należy się podjąć, by ruszyć w trasę koncertową. Jak to wygląda u ciebie?
Bardzo lubię pracę w studiu i myślę, że reszta zespołu podziela moje zdanie. Niektóre osoby nie lubią jeżdżenia w trasy, czują, że życie w drodze nie jest dla nich, bo faktycznie jest to ciężka praca, często w nie do końca komfortowych warunkach. Jeżeli chodzi natomiast o studio, nie wiem, jak można na to narzekać. Pracowanie w nim jest czymś wspaniałym, cały ten proces jest niesamowity i bardzo go lubię. Nie widzę w nim konieczności, ale na pewno czasami może być też żmudnym zadaniem, zwłaszcza jeżeli jest się perfekcjonistą. Istnieje w dodatku duża różnica pomiędzy pracą nad improwizacją i pracą nad skomponowanym utworem. Napisany utwór i ty, i reszta zespołu musicie właściwie odegrać, choć z drugiej strony jestem pewien, że wiele osób dokonuje licznych poprawek w Pro Tools, Abletonie czy Logicu - można dzisiaj grać beznadziejnie, a później wszystko wyprostować. Sami staramy się zostawiać jak najwięcej z tego, co nagramy na żywo za jednym razem, choć oczywiście przy niektórych, trudniejszych kawałkach rejestrujemy kilka take'ów. To bardzo zróżnicowany proces, ale zawsze sprawia mi przyjemność spędzanie czasu razem z ekipą w studiu.
Masz tendencje do wprowadzania poprawek do ostatniej możliwej chwili?
Mam tak nieustannie. Nic nie jest ukończone aż do momentu, kiedy trafi na album [śmiech]. Na nowym albumie, który dopiero co skończyliśmy i jeszcze nie ogłosiliśmy jego wydania, znajduje się wiele utworów, które nagraliśmy wszyscy razem. Napisaliśmy je dosyć szybko, bo chciałem jak najprędzej wejść do mojego nowego studia i być pierwszą osobą, która coś w nim nagra, ale ze wszystkich jestem bardzo zadowolony. Niektóre zmieniły się jednak w bardzo znaczącym stopniu w porównaniu do pierwotnego pomysłu.
Kiedy improwizujesz, wchodzi w tak zwaną strefę, czyli doświadczenie odbywające się niemal poza ciałem, czy wolisz mieć nad wszystkim stałą kontrolę?
Najlepiej jest zawsze wtedy, gdy uda się zapomnieć, gdzie jestem, kim jestem i co właściwie robię. To wyżyny udanej improwizacji, obojętnie, czy będzie to jazz, noise, czy cokolwiek innego. Chwile kiedy nie myśli się o następnym kroku i nie gra się czegoś, w czym można się poczuć aż za bardzo wygodnie są zdecydowanie najlepsze.
Dorastałeś z punk rockiem i metalem, gatunkami w naturalny sposób buntowniczymi, ale jeżeli spojrzeć na źródło jazzowej improwizacji, to również wyrażała jednoznaczny sprzeciw. Nadal może czymś takim być?
Całkowicie się z tym zgadzam - jazz był swojego jazzu niezwykle innowacyjny i na pewno był bardzo zaangażowany politycznie, zwłaszcza wśród społeczności afroamerykańskiej, a Europa odpowiedziała na to z wielką intensywnością i pewnie dlatego tak wiele zespołów z czasem zaczęło przenosić się na Stary Kontynent. Wydaje mi się, że każda muzyka może poruszać kwestie polityczne, może mieć głębokie znaczenie - to wcale nie musi być punk czy metal... Aczkolwiek nie znam wielu politycznie zaangażowanych metalowych zespołów [śmiech]. Na pewno jest w nim natomiast wyraźny sprzeciw religijny, na którym wychowywałem się, co jest zabawne, bo dorastałem w rodzinie irlandzkich katolików. Żyjemy w czasach, które bardzo sprzyjają tworzeniu takiej muzyki - cały świat jest popierdolony, a dobra sztuka często powstaje na bazie cierpienia, boleści, krzywdzącej polityki czy chciwości. Oczywiście nadal można pisać piosenki o miłości, ale obecność tego gorzkiego elementu jest bardzo uzasadniona.
Co widać wyraźnie chociażby w popie, czego najbardziej oczywistym przykładem jest zaangażowanie w kwestie równouprawnienia Billie Eilish.
Dokładnie tak. Bardzo lubię sposób, w jaki wyprodukowana jest muzyka Billie Eilish, podąża całkowicie własną ścieżką i jestem fanem tego, co robi. Jej działalność to kolejny dowód na to, że w każdej muzyce mogą być obecne elementy sprzeciwu. Sztuka w szerszym kontekście zawsze była sposobem na ucieczkę od problemów codzienności, ale również sposobem na prowadzenie dialogu i prowokowanie do refleksji. Oczywiście punk czy bardziej eksperymentalne brzmienia są mi bliższe, ale uwielbiam też The Beatles i Abbę.
Z jednej strony kiedy gra się punk rock, z łatwością można wpaść w pułapkę powtarzania tych samych melodii i rytmów, które grał już Chuck Berry; z drugiej pod przykrywką muzyki eksperymentalnej da się niepostrzeżenie przemycić kiepskie pomysły i określić je jako celowo zawiłe czy artystyczne. Sięgasz po obydwie z tych estetyk, w której z nich istnieje większe ryzyko popadnięcia w banał?
Obydwie są w stanie w takim samym stopniu pójść kompletnie niezgodnie z założeniami. Istnieje wiele wspaniałej muzyki, ale istnieje też wiele koszmarnej [śmiech]. To oczywiście bardzo subiektywna kwestia, niemniej sam pisałem i nagrywałem muzykę, która była nadęta, groteskowa i samolubna. Czasami jednak taki też może być cel. Jestem fanem na przykład Jacka DeJohnette'a czy Milesa Davisa, ich ogromnych dyskografii, mnóstwa wydanych materiałów, które w pewnym stopniu brzmią bardzo podobnie w okresie fusion, ale wchłaniam to w całości i uwielbiam, a jest w tym nieco tego zadęcia. Mogę też obserwować, jak ktoś przez godzinę generuje dron i wcale się nie nudzę. Wszystko zależy od nastroju. Dzisiaj, kiedy pod wszystkim, co się publikuje znajduje się również miejsce na komentarze albo można dawać łapki w górę i łapki w dół, a wiele osób nie potrafi skupić uwagi dłużej niż mucha, słucha się czegoś przez chwilę, błyskawicznie wydaje osąd i umieszcza się go w internecie. Dlatego nie przejmuję się już tak bardzo opiniami innych osób, a zwłaszcza prasy muzycznej. To nie ma żadnego znaczenia, liczy się tylko to, czy czujesz się dobrze, kiedy grasz. A jeżeli uda się przy okazji kogoś poruszyć, to wspaniale.
Rozmawiałem w tym tygodniu z dwoma przyjaciółmi, którzy radzą sobie znacznie lepiej ode mnie - jeden jest reżyserem, drugi aktorem - i obydwaj mieli obsesję na punkcie recenzji na swój temat. Nie mogłem się nadziwić, że w ogóle czytają recenzje swoich rzeczy. Dla mnie to szalone. Nie czytałem niczego o sobie chyba od dziesięciu lat, bo to może mieć wyłącznie negatywny wpływ. Nawet pozytywne recenzje są trochę irytujące, bo nikt tak naprawdę nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, jaki miałeś pomysł, kiedy coś tworzyłeś, co oczywiście nie jest złe - wszystko powinno podlegać dowolnej interpretacji. Nie raz zdarzało mi się, że słuchałem czegoś, odbierałem na swój sposób, a później natrafiałem na wypowiedź autora i okazywało się, że miał na myśli coś kompletnie innego. W każdym razie lepiej nie przejmować się całym tym zagmatwaniem, zwłaszcza przy obecnych, łatwych do podsycania animozjach w internecie, gdzie każdy może powiedzieć co tylko zechce bez ponoszenia konsekwencji. Wracając do głównego wątku, każda decyzja obarczona jest ryzykiem, zwłaszcza kiedy działa się pod nadzorem opinii publicznej. Najważniejsze, żeby po prostu cieszyć się tym, co się robi.
Dzisiaj w internecie bardziej ośmielone do zabierania głosu czuję się te osoby, które mają coś negatywnego do powiedzenia, ale nie zawsze tak było - mniej więcej na początku stulecia internet był miejscem, gdzie dało się znaleźć pokrzepienie i ucieczkę od codzienności.
Po raz pierwszy wszedłem do internetu w latach 90. i pierwszym, na co natrafiłem był koleś, który zachowywał się jak cham. To zresztą dosyć zabawne, bo osoba, która pokazała mi to, dodała: I taki właśnie jest internet. Nabijaliśmy się wtedy z tego, ale lata później widzę, że miał całkowitą rację. To był jeden z tych bogatych, naprawdę mądrych kolesi, jako pierwszy mógł wypalać płyty, jako pierwszy miał w domu internet i szybko zauważył, jak to wszystko naprawdę wygląda. Może dla osób, które siedziały w tym głęboko w nerdowskim sensie była to kiedyś bezpieczna przystań, ale dzisiaj wszystko zależy od tego, gdzie trafisz. Czasami to tak zwane bezpieczeństwo może przyprawiać o mdłości, bliżej mu do podlizywania się i jest po prostu dziwne; kiedy indziej trafiasz do wyjątkowo mrocznego i gównianego miejsca [śmiech]. Nie ma prawie niczego pośrodku.
Jakiś czas temu miałem wywiad z innym kolesiem, który opowiadał, że robił na temat naszego zespołu research na Reddicie - powiedziałem, że to niedorzeczne [śmiech]. Oczywiście możesz wejść na Reddita i poczytać o nas, jest tam wielu naszych fanów, ale nazywanie tego researchem jest trochę naciągane. W takim jednak świecie dzisiaj żyjemy. Wolność w internecie to oczywiście ważna kwestia, ale pamiętam, że jakiś czas temu czytałem o planie wprowadzenia w Korei Południowej obowiązku komentowania wyłącznie pod własnym imieniem i nazwiskiem, co jest ciekawym pomysłem, bo ludzie i tak sprzedali już siebie firmom zajmującym się mediami społecznościowymi. Prywatność nie ma już znaczenia - wszystko do nich należy, a wiele osób pozostaje uzależnionych od ich usług - niemniej anonimowość nadal w dużym stopniu obowiązuje i stała się tak bardzo znormalizowana, że wiele osób, które ot tak rzucają negatywnymi komentarzami pewnie nawet później tego nie pamięta. Ktoś, do kogo taki komentarz zostanie skierowany może jednak ciężko to znosić. Gnębienie w internecie naprawdę może rozjebać. Dlatego niczego na swój temat nie czytam, wolę wyjść na zewnątrz i poczuć na sobie słońce albo zająć się muzyką niż skupiać na słowach kogoś, kto w ogóle mnie nie zna, a mimo tego wydaje mocne opinie na mój temat.
Jako artysta więcej zyskałeś dzięki internetowi czy więcej straciłeś?
Mimo wszystko internet jest niesamowitym narzędziem. To zabawne, bo naprawdę chciałbym go nienawidzić, uważam, że jest w nim mnóstwo bardzo negatywnego gówna. Media społecznościowe to być może najgorsze, co kiedykolwiek przydarzyło się ludzkości. Osoby pokroju Marka Zuckerberga albo Elona Muska, cała branża technologiczna są odrażający, czuję do nich tylko obrzydzenie. To samo można powiedzieć o Spotify i innych platformach streamingowych, które płacą artystom grosze, ale nie da się z tym walczyć. Wszystko zostało zmonopolizowane i przyjęte przez ogół jako nowy kierunek rozwoju i nie można z tym niczego zrobić. Z drugiej strony na pewno dzięki temu tysiące osób odkryły moją muzykę. Sam uwielbiam internet właśnie za ciągłe odnajdywanie niesamowitej muzyki czy sztuki w szerszym zakresie, na jaką inaczej nigdy bym nie wpadł. Często kiedy zapraszamy kogoś do przygotowania oprawy wizualnej albumów, wynika to z wcześniejszego natrafienia na prace takiej osoby na przykład na cholernym Instagramie [śmiech]. Samo narzędzie jest niesamowite, bardzo szybko przyzwyczaiło nas do zupełnie innego trybu życia i nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że próbuje zacząć radzić sobie z nim jako starsza osoba. Wyobraź sobie, że masz dziewięćdziesiąt lat i chcesz zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Zresztą dla dzieciaków też nie jest to łatwe do ogarnięcia. Kiedy byłem dzieckiem, żeby się o czymś dowiedzieć, musiałem pójść do biblioteki, a ostatnio uświadomiłem sobie, że nie byłem w bibliotece chyba od dwudziestu lat, przez co poczułem się trochę smutny [śmiech]. Każda moneta ma dwie strony. Zyskałem naprawdę wiele, dzięki obecności w internecie. Nie korzystam z mediów społecznościowych, ale teledyski na YouTubie czy wywiady na portalach albo dyskusje o nas na Reddicie okazały się bardzo korzystne.
Awangardowa muzyka często sprawia wrażenie bardziej konserwatywnej od popu. Albumy z lat 50. nierzadko od tych współczesnych różnią się tylko jakością produkcji, podczas gdy pop co dekadę wymyśla siebie na nowo. Trudniej jest odkrywać coś, kiedy wszystko wolno?
Na pewno może tak być. Sam lubię, kiedy nowe ma nieco starsze brzmienie i co jakiś czas komuś udaje się zrobić przy takim podejściu coś ciekawego. Cyfrowe nagrywanie, Pro Tools i cała reszta to - podobnie jak internet - bardzo pożyteczne narzędzia, ale trzeba z nich korzystać oszczędnie, bo ogromna część muzyki brzmi z ich powodu sterylnie. Słucham jakiegoś zespołu na koncercie, jest zajebisty, a później sięgam po płytę i okazuje się fatalna... W moim podejściu do nagrywania zawsze ważne było ujmowanie tej pierwotnej ekscytacji. Black Sabbath, David Bowie czy nawet Abba albo hip-hop z lat 90. mają dosyć surową produkcję, brzmią dzięki temu prawie tak, jakby były to nagrania na żywo i jest w nich magia, jakiej w dużym stopniu brakuje dzisiejszej muzyce popularnej. Zresztą to samo dzieje się w punk rocku - nieraz zdarza się, że trafiam na koncert kogoś, kto na scenie jest pochłonięty szaleństwem, ale na albumach okazuje się kompletnie oswojony. To duża bolączka cyfrowego świata... Mógłbym przez cały wywiad odpowiadać tylko na to jedno pytanie, ale w skrócie - dostęp do wielu możliwości na wyciągnięcie ręki może być przytłaczający, staramy się jednak zachować proces tworzenia muzyki tak prostym, jakim był dawniej, a do tego okazjonalnie używamy nowoczesnych narzędzi, żeby podnieść efekt do współczesnego standardu.
Wszystkie utwory na "Posh Swat" są instrumentalne, ale mają ponure czy wręcz odstraszające tytułu pokroju "Dungeon Crawler", "The Scythe is Remorseless" albo "The Hostile Womb". Ważne jest, żeby nawet kiedy brakuje słów, muzyka była o czymś?
Tak, te tytuły powinny wywoływać pewne obrazy i nastroje u słuchaczy. Wiesz czym jest dungeon crawler?
Myślałem, że po prostu jakimś fantastycznym stworzeniem.
To żart nawiązujący do gier RPG, zwłaszcza do "Dungeons & Dragons". Kiedy byłem dzieciakiem, jeżeli lubiłeś gry z zabijaniem potworów w lochach, nazywano ciebie dungeon crawlerem. To samo tyczyło się osób rozsmakowanych w graniu w gry wideo pokroju "Zork" albo nawet Zeldy. Od zawsze poruszają mnie mroczne tematy i nie widzę w tym niczego złego. Kiedy posłuchasz Ozzy'ego i reszty, jak opowiadają o tekstach Black Sabbath, jest to dosyć zabawne. Pisali na przykład: Postać w czerni wskazuje na mnie palcem i myśleli: To brzmi pojebanie, idziemy w tym kierunku. Nic więcej za tym nie stało [śmiech]. Po prostu pomyśleli, że to fajnie brzmi. Nadawanie tytułów kawałkom, które nie mają tekstów jest nawet łatwiejsze. Jest na "Posh Swat" odrobina śpiewu, ale mocno zakopana w miksie, nie ma natomiast tekstów, tylko improwizowany wokal, a przy takim układzie na tytuł możesz wybrać wszystko, co tylko wpadnie ci do głowy. Najczęściej odwołuję się w takich sytuacjach do nastroju, jaki wyczuwam w muzyce.
W jakim byłeś nastroju, kiedy pracowałeś nad "Posh Swat"?
Byłem mocno zjarany, a mrok pojawił się chyba głównie podczas miksu, bo to był mroczny okres [śmiech]. Ale wszystko jest już dobrze, cieszę się, że wyszliśmy z lockdownu - dla każdego na świecie w oczywisty sposób było to ciężarem. Dobrze jest wrócić do grania koncertów, czuję się zadowolony z obecnego stanu rzeczy.
Widziałem na YouTubie, że czasami opowiadasz kawały pomiędzy utworami i tworzysz raczej lekką aurę.
Jeżeli koncert jest naprawdę udany, zdarza się nam pójść w bardzo komicznym kierunku. Ta zależność jest wyraźna - im lepiej czujemy się na scenie, tym częściej wygłupiamy się. Nie raz zdarza się, że zespoły grają całe koncerty bez wypowiedzenia choćby słowa pomiędzy utworami i to też jest znakomite - wszystko zależy od atmosfery panującej w miejscu, w którym występuje się danego wieczoru. Jeżeli publiczność jest szalona, szybko zaczyna się to udzielać również na scenie.
Usłyszałem kiedyś od jednego z muzyków, że nawet to, co jadł na obiad wpływa na sposób, w jaki występuje tego samego dnia. Na ciebie również bezpośrednio wpływają nawet tak drobne kwestie?
Zdecydowanie tak, a zjedzenie bardzo obfitego posiłku tuż przed występem to fatalny pomysł, zwłaszcza dla tak żywiołowego zespołu jak nasz. Staramy się uważać z tym, ale zawsze coś spierdolę, bo uwielbiam jedzenie. Na pewno nie chcesz pochłaniać ogromnego cheeseburgera i frytek albo burrito tuż przed wyjściem do publiczności, lepiej zjeść małą porcję sushi albo sałatkę, coś naprawdę lekkiego. Najlepiej po prostu wziąć coś z przekąsek, które są dostępne na backstage'u. Z drugiej strony koncert często kończy się w okolicach pierwszej w nocy i nie ma już gdzie zdobyć czegoś do jedzenia, więc idziesz do łóżka głodny... co właściwie nie jest niczym złym. Podobnie jest z wieloma innymi kwestiami, które wydają się bez znaczenia, ale ostatecznie mają duży wpływ na nasze występy. Lubimy na przykład palić słodką trawę przed koncertem jako swoisty rytuał, dzięki któremu czujemy się bardziej komfortowo.
A nie masz wrażenia, że sama formuła koncertów jest zbyt skostniała? Ludzie muszą stać w bezruchu, w milczeniu, wszyscy zwróceni twarzą ku scenie, zazwyczaj zamknięci w black boksie... Nie twierdzę, że powinniśmy jeść w trakcie koncertów jak podczas koncertów Mozarta, ale ja na przykład lubię chodzić podczas koncertów.
Lubisz chodzić podczas koncertów?
Tak, lubię posłuchać jak to brzmi z jednej strony, z drugiej, a do tego plecy nie bolą aż tak bardzo jak wtedy, gdy przez ponad godzinę stoi się w miejscu.
Okej, rozumiem to. Zwłaszcza podczas festiwalów ma to wiele sensu. Akurat nasza publiczność jest dosyć ruchliwa, rzadko stoi w miejscu, więc za każdym razem jest trochę inaczej. Wszystko oczywiście zależy od poszczególnym koncertów. Jeżeli natomiast wziąć pod uwagę Mozarta grającego muzykę poważną na klawesynie, pewnie oglądały go dosyć majętne osoby. Pewnie nieustannie grał przed bandą pożerających przeróżne dania bogaczy [śmiech], jego publiczność była mocno zaangażowana w libacje i w żarcie. Ale mam niezły przykład z naszych doświadczeń - kiedy po raz pierwszy graliśmy w Red Rocks, słynnym amfiteatrze w Kolorado, i akurat otwieraliśmy koncert Portugal. The Man, które kompletnie nie brzmi tak, jak my, zauważyliśmy kobietę mniej więcej w moim wieku, siedzącą gdzieś z boku z miską zupy i oglądającą nas [śmiech]. Kiedy byliśmy na scenie, nie wspomnieliśmy ani słowem na ten temat, ale kiedy tylko zeszliśmy, każdy zaczął jednocześnie pytać: Widzieliście tę kobietę, która jadła zupę? To wydawało się naprawdę dziwne [śmiech]. Z drugiej strony było dosyć chłodno, a sam uwielbiam zupy, więc całkowicie ją rozumiem. Mimo wszystko rzadko zdarza się jednak, żebyśmy wypatrzyli ze sceny kogoś, kto jadłby w trakcie naszego koncertu. Większość raczej pije. Jesteś z Polski, więc wiesz, o czym mówię - u was ludzie wiedzą, jak pić [śmiech].
fot. Titouan Massé