Obraz artykułu Poison Ruïn: Nie musimy wiedzieć wszystkiego na każdy temat i nie ma w tym niczego złego

Poison Ruïn: Nie musimy wiedzieć wszystkiego na każdy temat i nie ma w tym niczego złego

Średniowiecze jako metafora wszystkiego, co nie działa we współczesnym świecie i brzmienie jak z wysłużonej kasety magnetofonowej z lat 90. - to Poison Ruïn, a przy okazji premiery nowego albumu rozmawiamy również o braku jedności, pokusie zostania tech brosem, wygłupianiu się jako sposobie na życie i odbieraniu zawłaszczonych przez NSBM symboli.

Jarosław Kowal: Na tydzień przed premierą "Härvest" - waszego drugiego albumu - częściej odczuwasz zdenerwowanie czy zniecierpliwienie?

Mac Kennedy: Myślę, że większe zniecierpliwienie odczuwałem w ubiegłym roku, kiedy miałem już materiał, ale spędzałem wiele czasu na szlifowaniu go i nie mogłem się doczekać, aż będzie ukończony. Później i tak musieliśmy zresztą poczekaj mniej więcej sześć miesięcy, zanim został wypuszczony. Zdenerwowanie odczuwałem raczej przed publikacją pierwszego singla, bo później zaczyna się przywykać do reakcji, a ludzie nabierają ogólnego rozeznania w tym, jak album będzie brzmieć. Wnioskując z rozmów czy z opinii w mediach, odbiór jest dobry, co na pewno dodaje otuchy.

Borykałeś się z pokusą wprowadzania zmian do ostatniego możliwego momentu czy szybko udało się osiągnąć zadowalający rezultat?
Od kilku miesięcy nie tykałem niczego, co wiąże się z "Härvest", ale miksowanie całości w ubiegłym roku zajęło mi mnóstwo czasu. Myślę, że efekt jest dzięki temu bardzo dobry, a na pewno brzmi dokładnie tak, jak chciałem, żeby brzmiał, a zajęło mi to tak wiele czasu, bo miałem mnóstwo obaw. Za pierwszym razem robiłem to dla siebie - nikt nie mógł mieć żadnych oczekiwań, nikt na nic nie czekał, więc nie zastanawiałem się długo nad tym, co chcę zrobić. Teraz świadomość obecności szerszego grona odbiorców, które do pewnego stopnia wyczekuje albumu, stawiała mnie przed nieco większym wyzwaniem. W trakcie miksowania towarzyszyło mi większe poddenerwowanie, ale wyszło mi to na dobre. Jestem zadowolony z rezultatu, uważam, że dodatkowe skupienie i dokładniejsze przemyślenie tego, co chcę osiągnąć wyszły muzyce na dobre.

 

Mieszkam w mieście, które istniejące od X wieku, pamięta średniowiecze i wciąż można natrafić na liczne pamiątki z tamtego okresu, czego na pewno nie można powiedzieć ani o Filadelfii, ani o żadnym innym amerykańskim mieście, bo po prostu są znacznie młodsze. Co więc sięganie po otoczkę wieków średnich znaczy dla ciebie i jak wiąże się ze współczesnością?
Średniowieczny wizerunek jest w metalu bardzo często powielany, ale zazwyczaj nie symbolizuje niczego, poza pokazywaniem siebie jako twardziela. Takie podejście też lubię, nie ma w nim niczego złego, ale miałem poczucie, że można zrobić z tymi inspiracjami więcej, jeżeli wyjdzie się poza kontekst bitw i tym podobnych.

Zazwyczaj kiedy ktoś mówi o okresie średniowiecza, podkreśla zacofany sposób myślenia ówczesnych ludzi, ich brutalność, wyzysk chłopstwa, brak dostępu do lekarzy, luksusów i całkowite skoncentrowanie wszelkich wysiłków na religii. Kiedy to słyszę, od razu myślę: Dzisiaj jest przecież dokładnie tak samo. Wystarczy wskazać na punkty styczne, a inni bardzo szybko również zaczynają je dostrzegać. Czasami kiedy piszesz zbyt bezpośrednie teksty o społecznym czy politycznym charakterze, dla niektórych odbiorców mogą okazać się odstraszające albo irytujące. Niektóre osoby mogą poczuć się pouczane i rezultat będzie odwrotny od zamierzonego. Sięgnięcie po średniowieczną otoczkę daje mi możliwość poruszania ważnych dla mnie tematów, ale w bardziej zabawny, niebezpośredni sposób. Z jednej strony to dystansowanie się od rzeczywistości, z drugiej podsuwanie tematów do refleksji.

Ciekawe jest to, że chociaż faktycznie podział na chłopstwo i szlachtę nadal jest żywy, na polu kulturalnym zdecydowanie wygrał pierwszy z tych stanów. Niemal wszystko od dzisiejszej muzyki po film jest zakorzenione w folklorze, w wiekowych formach wiejskich rozrywek.
Kultura niemalże z definicji jest tworzona przez zwyczajnych ludzi, bo zawsze stanowią największą grupę społeczną. Dzięki temu można też jednoczyć się poprzez kulturę i sztukę, co jest moim założeniem w tym zespole i do czego dokładnie każdy może się odnieść. Zanim dokona się jako społeczeństwo postępu, konieczne jest uprzednie dogadanie się, a jeden z najlepszych sposobów to poczucie się częścią tego samego ciała.

Jedności wciąż nam jednak brakuje, co widać na przykładzie kontrastu pomiędzy tym, że mniejszości społeczne wszelkiego rodzaju są dzisiaj lepiej reprezentowane w kulturze niż kiedykolwiek dotąd a ciągłym wygrywaniem wyborów przez skrajnie prawicowe partie na całym globie.
Do pewnego stopnia problemem stało się to, co bywa określane jako polityka tożsamości, bo kiedy ludzie czują, że są jej podporządkowywani, skutkiem mogą być podziały i kłótnie albo poczucie wyobcowania. Wiele osób z powodu naprawdę drobnych różnic politycznych żyje w przeświadczeniu, że są od siebie skrajnie różne, a to popycha do tęsknoty za dawnymi formami sprawowania władzy. Tacy ludzie często nie chcą słyszeć o współczesnych lękach, idealizują wyimaginowaną przeszłość, odsuwając w ten sposób niepokój, jaki inni odczuwają na co dzień. Czasami coś, co z założenia ma być celebracją naszej różnorodności, ostatecznie prowadzi do alienacji. Jeszcze gorzej jest wtedy, gdy zostaje to wykorzystane w typowo kapitalistyczny sposób; kiedy ktoś jest "sprzedawany" w programie telewizyjnym i na podstawie kilku cech próbuje się przedstawić jej albo jego osobowość. Uważam to za dość obrzydliwe, przypomina tokenizowanie, czyli powierzchowne interesowanie się przedstawicielami i przedstawicielkami grup mniejszościowych, które przybiera formę niemal handlowania towarem. Handlowania własną tożsamością dla szybkiego zysku.

 

Towarzyszyło ci na jakimś etapie życia poczucie, że zostanie kimś w rodzaju tech bro albo po prostu biznesmenem jest tym, czemu powinieneś poświęcić życie? Wiele osób staje do tej pogoni pod presją rodzin albo znajomych, choć nie pokrywa się to z ich prawdziwymi pragnieniami.
Oczywiście, że tak, ale na szczęście w bardzo młodym wieku zetknąłem się z punkową etyką DIY, która poprzez muzykę pokazywała, że można żyć inaczej. Było to jakimś ułatwieniem, ale społeczne i rodzinne struktury, wpojone pragnienie osiągnięcia sukcesu i zarobienia mnóstwa pieniędzy na froncie czegokolwiek, co akurat jest dominującym trendem są silnie w nas zakorzenione. Dzisiaj są to chociażby tech brosi, o których wspomniałeś. Biznesowy boom, który można dostrzec wszędzie dookoła, narzuca presję i tworzy poczucie, że właśnie do tego wszyscy powinniśmy dążyć. Na różnych etapach życia mierzyłem się z tym i właściwie ta walka nadal trwa. Tego rodzaju spojrzenie na świat jest tak bardzo rozpowszechnione, że zawsze znajdzie sposób, by wślizgnąć się do twoich myśli i wpływać za ich pośrednictwem na twoje zachowania. Weryfikowanie swojego podejścia do życia to ciągła batalia. Wina za zorientowanie na sukces nigdy nie leży jednak po stronie jednostek, to kwestia znacznie większej struktury. Dla niektórych taka droga może być jedyną, by przeżyć.

Przesłanie Poison Ruïn to bardziej punkrockowe wezwanie do walki czy bardziej blackmetalowa rozpacz?
Myślę, że to bardziej wezwanie do walki w punkrockowym stylu, ale rozpacz znajduje się w spektrum tych emocji, co jest dosyć powszechne w cruście, który od strony muzycznej może być podobny i do punk rocka, i do black metalu. Odbieram to, co robimy na takiej zasadzie, że punktem wyjściowym jest rozpacz, ale próbujemy się pozbierać, otrzepać z kurzu i rzucić wyzwanie otaczającej nas rzeczywistości.

Często pozornie najzabawniejsze osoby - jak Jim Carrey albo Robin Williams - okazują się pogrążone w smutku w prywatnych życiach, u ciebie działa to w odwrotny sposób? Muzyka jest ponura, ale ty niekoniecznie?
Zdecydowanie tak. Wszyscy w zespole jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, ale łączy nas przede wszystkim wygłupianie się. To dosyć zabawne, bo dosłownie na kilka sekund przed wyjściem na scenę potrafimy stroić sobie żarty na każdy temat, a później gramy coś co jest... Nie chce powiedzieć, że śmiertelnie poważne, bo to po prostu rockowa muzyka, dla wielu osób ma wyłącznie rozrywkową wartość, co doskonale rozumiem. Czasami masz trudny dzień, chcesz się trochę odprężyć i nie dziwię się, jeżeli dla kogoś nasz koncert będzie właśnie czymś takim. Na pewno natomiast mierzymy się z dość poważną tematyką i kiedy gramy, może to być bardzo emocjonalnym doświadczeniem. Wygłupianie się uważam jednak za całkiem niezły sposób na przechodzenie przez życie. Czasami kiedy jest ciężko, kiedy spotka cię coś złego, najłatwiej można się pozbierać, robiąc z tego żarty.

 

Brzmienie "Härvest" w sposób oczywisty nie jest gonitwą za najnowszymi zdobyczami technologicznymi, ale nie jest też karykaturą brzmienia Hellhammer, co spotyka wiele blackmetalowych, crustowych czy punkowych zespołów, które usilnie próbują odtworzyć surowość sprzed lat. Jaki masz sposób na dobieranie najlepszych możliwych proporcji?
Odnalezienie idealnej równowagi rzeczywiście jest celem, jaki sobie stawiam. W każdym aspekcie tworzenia muzyki - od komponowania przez aranżowanie, produkowanie, miksowanie po wykonywanie jej - ważne jest dla mnie pamiętanie o funkcjonalności tego, co robię. Ktoś może uwielbiać brzmienie Hellhammer, ale osiągnięcie identycznego nie powinno stanowić motywacji do działania. Warto to dogłębniej przeanalizować, zastanowić się, dlaczego to brzmienie tak dobrze się sprawdza, co w nim tak dobrze się sprawdza, dlaczego trafia do ciebie w zupełnie inny sposób. Z mojej perspektywy dźwięki lo-fi odpowiadają za specyficzne głuche odgłosy, które uderzają z niemal fizyczną siłą. Przy miksowaniu, niektóre częstotliwości ustawiam niżej, w rezultacie czego wysokie tony stają się bardzo ostre i wyraźne, a dolne mętne, co tworzy poczucie obcowania z czymś obskurnym i może przyciągnąć słuchaczy pewną tajemniczością czy pierwotnością. Ta bezceremonialność potrafi przytłoczyć w niemal cielesny sposób. Bazuję na tej palecie brzmień i sprawdzam, co mogę stworzyć przy jej użyciu w taki sposób, by sprawdzało się dla mnie. Kiedy coś zmiksuję, zawsze odsłuchuję efekt przy dość dużej głośności i sprawdzam, czy nie jest wręcz bolesny, bo niektóre częstotliwości lo-fi mogą przeszywać w niechciany sposób, są jak miecz przechodzący przez uszy słuchacza. Może to brzmieć świetnie, ale sprawia fizyczny ból, a wystarczy wprowadzić minimalne zmiany, żeby otrzymać idealny stopień wyostrzenia dźwięków. Wtedy przy odsłuchaniu zawsze jeżą się włosy na rękach, ale nigdy nie czujesz wewnętrznej potrzeby, żeby nacisnąć "stop".

Odtworzenie tego brzmienia w warunkach koncertowych jest możliwe czy na scenie brzmicie inaczej?
Główna różnica jest taka, że na albumie mamy dosyć mętne brzmienie, częstotliwości przenikają się nawzajem i niekiedy trudno stwierdzić, kto gra którą partię, co podczas koncertu może być podobne, jeżeli stoisz gdzieś z tyłu sali. Inna znacząca różnica jest taka, że na albumie wycięte zostały wysokie częstotliwości, co jest zbieżne z brzmieniem każdej starej kasety magnetofonowej czy każdego analogowego sprzętu sprzed lat. Dla porównania wysokobudżetowe produkcje z lat 80. miały bardzo jasne, cyfrowe brzmienie - tutaj tego nie ma. Podczas koncertów wysokie częstotliwości są jednak wyraźniej słyszalne, ale myślę, że u podstaw niewiele się w naszym brzmieniu zmienia.

 

Widziałem, że wydaliście "Härvest" również właśnie na kasetach - najlepszym możliwym formacie dla tej muzyki. To decyzja podyktowana sentymentem?
To kwestia nałożenia się na siebie kilku czynników. Na pewno powrót do kaset jest do pewnego stopnia nostalgiczny, ale myślę, że tak naprawdę tęsknimy właśnie za specyficznym brzmieniem kaset. Jeżeli posłuchasz jakiejś starej, obskurnej demówki, będziesz miał wrażenie jakbyś wydobył ją z wykopaliska archeologicznego [śmiech]. Wydaje się to czymś wyjątkowo odległym. A później bierzesz taką kasetę do ręki, patrzysz na ten przedmiot i nie możesz się nadziwić, że znajduje się na nim muzyka. Sympatia do formatu nie wynika tylko z sentymentu, istnieje ku temu inny, głębszy powód związany z brzmieniem.

Niedawno występowaliście na festiwalu SXSW, na tej samej scenie co indiepopowy zespół Death and Vanilla albo indierockowy Husbands, ale dzisiaj ani artyści, ani publiczność nie robią sobie wiele z gatunkowych podziałów. Nie mieliście problemu z dotarciem do tak różnorodnych słuchaczy i słuchaczek?
Myślę, że nie, chociaż czasami tego rodzaju publika nie do końca rozumie, co właściwie robimy, ale to jest w tym najlepsze [śmiech]. Zaczynasz grać, a niektórym osobom wydaje się, że jest w tobie coś przerażającego - to bardzo rozrywkowe i zabawne. Tak naprawdę jesteśmy najsympatyczniejszymi kolesiami na świecie. Śmiesznie jest wpaść na imprezę w niewłaściwym stroju i zrobić z tego przedstawienie.

Kiedy natrafiłem na waszą debiutancką EP-kę, od razu zacząłem sprawdzać, czy aby nie macie niczego wspólnego z NSBM, bo cała ta średniowieczna otoczka często pojawia się na tego rodzaju wydawnictwach. Na szczęście szybko udało się ustalić, że zupełnie nie jest wam po drodze z tą sceną, ale czy celowo zastosowaliście prowokacyjny zabieg?
W bardzo subtelny sposób, co chcę bardzo wyraźnie podkreślić. Nie mieliśmy absolutnie żadnych intencji, żeby bezpośrednio do tego nawiązywać i na pewno nie chcieliśmy nikogo zwabić do nas w ten sposób. Oczywiście wiedziałem, że średniowieczna otoczka jest wykorzystywana przez to środowisko, ale starałem się wyraźnie zaznaczać, że dla nas znaczy coś zupełnie innego. Zdarzało się, że ktoś był z tego powodu zdezorientowany i zawsze w takich sytuacjach tłumaczę, że nie mamy z NSBM absolutnie nic wspólnego, a wręcz znajdujemy się w kompletnej opozycji do tego, co ci ludzie, ta muzyka i te poglądy reprezentują. To, że ktoś wykorzystuje jakieś obrazy czy postacie do nacechowania ich swoimi opiniami nie oznacza, że są zawłaszczone i nie możemy przy ich pomocy pokazywać czegoś innego. Często są to naprawdę potężne wizerunki i warto zawalczyć o ich odzyskanie, użycie do sprzeciwiania się rasizmowi, seksizmowi, przemocy stosowanej pod nadzorem państwa i tym podobnych. W moim odczuciu sprawdza się to bardzo dobrze.

 

Na koniec zadam pytanie, które sam zadałeś w utworze "Torture Chamber" - za jaką prawdę byłbyś gotów umrzeć?
Nie mam pojęcia, sam cały czas zadaję sobie to pytanie. Zabrzmi to banalnie, ale odkąd mamy media społecznościowe, niemal każdy czuje się zobowiązany, by zabrać głos w każdej sprawie i zająć jakieś stanowisko. Każdy czuje potrzebę posiadania w pełni sprofilowanych przekonań. Nie do końca to rozumiem, bo zmagam się z rożnymi tematami niemal nieustannie. Nie potrafię określić, pod jaką podpisuję się ideologią. Mam poukładane w głowie naprawdę proste, podstawowe kwestie typu "kochajmy siebie nawzajem" i inne hipisowskie truizmy. Wiele osób czuje jednak potrzebę ciągłego przedstawiania swoich poglądów i naprawdę nie wiem, czy mogę temu ufać, czy te opinie przetrwałyby próbę zmierzenia się z trudnymi sytuacjami w życiu. O tym jest dla mnie "Torture Chamber" - o szukaniu swojej tożsamości, a nie o tworzeniu płytkiego profilu, który w rzeczywistości oddala wiele osób od poglądów, jakie wydaje się im, że reprezentują. To utwór o tym, że nie musimy wiedzieć wszystkiego na każdy temat i nie ma w tym niczego złego. Najważniejsze jest pozostawanie szczerym ze sobą samym.

 

fot. Cecil Shang Whaley (1, 3); Kevin Gray (2)


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce