Jarosław Kowal: Jakie środowisko jest najbardziej naturalne dla muzyki Gin Tonic Orchestra - klub jazzowy czy klub z muzyką do tańca?
Victor Dijoud: Wolę, żeby muzyka Gin Tonic Orchestra przynależała do miejsc, w których ludzie chcą tańczyć i są skorzy do wchodzenia w trans, niezależnie od tego, czy będą bardziej jazzowe, czy bardziej elektroniczne. Z naszej perspektywy to podobne doświadczenie, obojętnie czy gramy w klubie z jazzem, w klubie, gdzie się tańczy, czy nawet na festiwalu. W tym tkwi siła tego projektu - nie lubimy być szufladkowani w ściśle określonych kategoriach, wolimy, żeby radość czerpana z naszych występów przemawiała sama za siebie. Moglibyśmy równie dobrze świetnie spędzić czas, grając razem w mieszkaniu - co robiliśmy zresztą w 2020 roku w trakcie lockdownu - albo występować w obskurnej piwnicy w trakcie rave'ów, nasza muzyka idealnie wpasowałaby się do każdej z tych sytuacji.
Jest po waszej stronie otwartość, ale czy trafiacie do różnorodnej publiczności, czy da się zauważyć przewagę jednej nad drugą?
Lubimy przełamywać z góry przyjęte wyobrażenia i kwestionować stereotypy, dlatego nasze studyjne brzmienie znacznie różni się od tego z występów na żywo. Do każdego wydarzenia chcemy podchodzić jak do nowego doświadczenia, co wiąże się także z tym, że jesteśmy wiecznymi perfekcjonistami, ale czy nie na tym poleca ironia bycia artystą? Znajduje to odzwierciedlenie podczas naszych koncertów, na których pojawiają się pasjonaci zarówno jazzu, jak i muzyki elektronicznej. Dostrzegamy do tego, że wśród młodszych pokoleń bardzo wiele osób ma w naturalny sposób zróżnicowany gust muzyczny i słucha szerokiego wachlarza gatunków.
Dlaczego w ogóle sięgnęliście po jazz?
Nie sięgnęliśmy po jazz, wszyscy wywodzimy się z bardzo odmiennych środowisk. Cześć z nas zaczynała od punk rocka, była mocno zainspirowana Sonic Youth albo dzisiejszą sceną indierockową; inni mieli więcej wspólnego z muzyką elektroniczną, światem DJ-ingu, a w szczególności z Chicago House - wydajemy zresztą EP-kę zremiksowaną przez znanego na całym świecie producenta, Rona Trenta. Są wśród nas osoby, którym bliski jest funk spod znaku Parliament; takie, które siedzą w bardziej klasycznym jazzie czy nawet w gospelu. Jazz jest nam przypisywany, bo to on nas połączył, ale powiedziałbym raczej, że zespoliły nas wspólne granie, pragnienie przełamywania gatunkowych i estetycznych barier, chęć tworzenia muzyki z przyjaciółmi, kolegami, innymi muzykami i producentami. "Jazz" to górnolotne określenie, zamiast niego, wolałbym używać określenia "muzyka improwizowana".
Jeżeli spojrzeć na historię jazzu, przez długi czas miała linearną, chronologiczną konstrukcję - swing, bebop, free jazz - ale teraz mamy raczej zbiór brzmień i pomysłów istniejących jednocześnie obok siebie. To sprzyja tworzeniu czegoś nowego na bazie "historycznej" muzyki?
Tak, to jest jeden ze sposobów dochodzenia do nowych koncepcji w oparciu o przeszłość. Łącząc i integrując pomysły oraz brzmienia z różnych epok, można stworzyć coś całkowicie nowego i innowacyjnego, traktując jednocześnie z szacunkiem muzykę z przeszłości i jej korzenie. Połączenie różnych wpływów może stworzyć bogatszą i bardziej złożoną muzykę, pozwalając na większą różnorodność i kreatywność. Przełamuje to również bariery pomiędzy gatunkami i pozwala stworzyć nowe doświadczenia dla słuchaczy. Nie jest to jednak zupełnie nowe podejście - muzycy jazzowi z przeszłości również czerpali inspiracje z różnych epok, a w latach 90., dzięki rozwojowi technologii, w jeszcze większym stopniu zajmowali się tym DJ-e. Za wytwarzanie czegoś nowego odpowiada przede wszystkim posiadanie wiedzy o tym, gdzie muzyka znajduje się w czasie i w kontekście, a zwłaszcza wiedza o środkach użytych do jej tworzenia.
Rzeczywiście jest tak, jak wspomniałeś - mało kto, zwłaszcza wśród młodszych pokoleń, słucha dzisiaj muzyki gatunkami, ale pewnym ryzykiem może być to, że młodzi często sięgają po muzykę swoich dziadków. The Beatles czy Fleetwood Mac są według statystyk Spotify bardzo popularni w tej grupie wiekowej, ale czy kult muzyki z drugiej połowy XX wieku może być szkodliwy dla współczesnych artystów?
Faktycznie wiele młodych osób lubi słuchać muzyki poprzednich pokoleń, ale niekoniecznie musi to być szkodliwym trendem dla dzisiejszych artystów. Słuchanie muzyki z różnych lat może wręcz poszerzać horyzonty i pokazywać nowe pomysły czy brzmienia, które mogą w konsekwencji inspirować do tworzenia czegoś wyjątkowego i świeżego. Niemniej równie ważne jest słuchanie i wspieranie muzyki współczesnych twórców. Wnoszą świeże spojrzenie, często poruszają aktualne tematy i problemy, które lepiej rezonują z młodszymi pokoleniami. Wspierając nowych artystów, zapewniamy dalszy rozwój i rozkwit branży muzycznej.
Z drugiej strony problem, jaki dostrzegam w jazzie - a przynajmniej w zinstytucjonalizowanej muzyce we Francji - polega na tym, że muzycy często są ograniczeni do określonego sposobu działania i nie mają możliwości kształtowania własnych opinii. We Francji - we wszystkich gatunkach muzycznych - trudno zostać artystą znanym wśród rówieśników, ponieważ branża jest dość stagnacyjna. Podobnie jak w innych krajach, także tutaj cały przemysł muzyczny jest prowadzony przez duże wytwórnie płytowe, a publiczność waha się przed odkrywaniem nowej muzyki. Mimo tego, sytuacja wygląda coraz lepiej. Mam wrażenie, że w Wielkiej Brytanii nie jest to aż tak dużym problemem. Nie wiem, jak jest w Polsce, ale któregoś dnia chętnie to sprawdzimy [śmiech].
W każdym razie decyzja o słuchaniu muzyki z przeszłości albo muzyki z teraźniejszości powinna być kwestią osobistych preferencji. Każdy sam musi zadecydować, jaka muzyka przemawia do niego najbardziej, niezależnie od tego, z jakiej pochodzi epoki.
Można natrafić na liczne historie o tym, jak Louis Armstrong otwarcie wyrażał brak szacunku do muzyki Dizzy'ego Gillespiego albo jak koszmarnie traktowany był Ornette Coleman, ale czy dzisiaj też dochodzi do napiętnowania muzyków szukających czegoś nowego, czy nawet starsze pokolenia są bardziej otwarte?
Możliwe, że niektórzy starsi muzycy niechętnie dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem z młodszymi muzykami, ale wszystko zależy od danej osoby i jej tożsamości. Trzeba mieć na uwadze, że takie konflikty nie muszą reprezentować perspektywy całej muzycznej społeczności. Wielu starszych muzyków jest bardzo otwartych i chętnych do współpracy z młodszymi twórcami, dzięki czemu możliwe jest odkrywanie nowych terytoriów dźwiękowych. Może to być korzystne dla obydwu stron - młodsi muzycy mogą wiele się nauczyć z doświadczeń starszych, a starsi mogą zainspirować się pomysłami młodszych. Praca z Kaidim Tathamem i Ronem Trentem - artystami z pokolenia starszego od naszego - była dużym szczęściem, a ich twórczość wywarła na nas ogromny wpływ. Nie czuliśmy jednak żadnej pokoleniowej przepaści. Najlepiej jest szanować przeszłość artysty i czerpać z niej każdą możliwą lekcję, jaką może dać.
Nowym zjawiskiem - nazwanym najpierw przez Vijaya Iyera, później rozwiniętym w artykule NPR - jest viral jazz, czyli muzyka instrumentalistów o wysokich umiejętnościach technicznych, ale też wyjątkowych umiejętnościach z zakresu internetu i mediów społecznościowych, którzy z jednej strony czerpią z historii jazzu, z drugiej są blisko popkulturowego zeitgeistu. Czy to faktycznie nowy gatunek, scena albo trend, czy tylko medialne hasełko?
Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy viral jazz to już nowy gatunek albo scena, czy po prostu modne hasło, niezaprzeczalnie natomiast wielu muzyków jazzowych osiągnęło wysokie umiejętności w korzystaniu z mediów społecznościowych oraz internetu w ogólniejszym zarysie, dzięki czemu łatwiej zyskują rozgłos i docierają do szerszego grona odbiorców. Do tego niektórzy z tych muzyków łączą elementy tradycyjnego jazzu z wpływami zaczerpniętymi z popkultury, co skutkuje nową, innowacyjną muzyką. Niezależnie od tego, czy uznamy viral jazz za nowy gatunek, czy nie, na pewno jest zjawiskiem, któremu warto poświęcić dalsze badania i lepiej go poznać.
Viral jazz trafia do osób, które wcześniej w ogóle nie słuchały jazzu, ale czy wasze, bardzo zróżnicowane brzmienie również może pokazywać, że jazz nie jest muzyką filharmonijną, której można doświadczać tylko po założeniu garnituru i po zdobyciu stopnia naukowego w dziedzinie muzyki?
Wątpię, czy będziemy w stanie dotrzeć do szerszej publiczności, oferując zróżnicowane brzmienie, które łączy wiele muzycznych estetyk, ale na pewno nasza muzyka trafiła już do sporego grona miłośników fusion i różnorodności gatunkowej. Album "Shyance" to koncept, podróż poprzez muzykę elektroniczną odbywana dzięki interpretacjom wykonywanym na żywo z użyciem dźwięków akustycznych, a wszystko to zasięgiem obejmuje muzykę latynoską, jazz, rock, disco, jungle, drum'n'bass, house i hip-hop. Myślę, że dla kogoś mniej przyzwyczajonego do tak dużej różnorodności nasza muzyka może być trudna do przyswojenia. Może wymagać kilku przesłuchań, zanim uda się w pełni w nią zanurzyć. Jeżeli sięgniesz jednak po pojedynczy, wyodrębniony utwór, każdy z nich ma pochłaniającą energię, dzięki której z łatwością możesz zagłębić się w tym muzycznym wszechświecie. Na kolejnych wydawnictwach skupimy się bardziej na muzyce elektronicznej, ponieważ zauważyliśmy, że lepiej pasuje do naszej estetyki. Zdajemy sobie przy tym sprawę z tego, że kategoryzowanie i klasyfikowanie gatunków muzycznych nie przyczynia się do ponownego zdefiniowania tych określeń, a przynajmniej do spojrzenia na nie w innym świetle. Tworząc coś nowego poprzez różnorodne połączenia, już kształtujemy odrębny gatunek muzyczny.
A może problem z dotarciem jazzu do szerszego grona odbiorców wiąże się z jego rzadszą obecnością w popkulturze? Dawniej można było natrafić na niego chociażby w kreskówkach pokroju "Toma i Jerry'ego" czy "Królika Bugsa" i nawet jeżeli jako dzieci nie wiedzieliśmy, że to, co słyszymy jest jazzem, byliśmy przynajmniej z nim osłuchani.
Nie jestem przekonany, co do tego, że jazz został odizolowany - nadal wywiera silny wpływ na popkulturę. Od czasu pojawienia się hip-hopu w latach 80., disco w latach 70., kultury noise'u i muzyki improwizowanej oraz Detroit techno, jazz jest głównym źródłem inspiracji, co znakomicie podkreślają pionierzy gatunku z Underground Resistance. Uważam, że ważne jest oddzielenie istoty gatunku nazywanego "jazzem" od samego słowa "jazz". Wielu osobom jazz wciąż kojarzy się ragtimem czy bebopem z lat 30., a w rzeczywistości jazz przetrwał do dziś w zupełnie innej formie.
Paryż jest bardzo romantyzowanym miastem w kulturze, ale zajmuje też szczególne miejsce w jazzie. Na przykład kiedy zmarł John Coltrane, wielu muzyków poczuło się osieroconych i opuściło Nowy Jork, szukając ukojenia właśnie w stolicy Francji. Nakręcono też wiele jazzowych filmów z akcją osadzoną w Paryżu, na przykład "Paryski blues", "Około północy" albo "Dingo". Silna więź pomiędzy jazzem a Paryżem jest prawdziwa czy fikcyjna?
Rzeczywiście istnieje silna więź łącząca Paryż z jazzem. To miasto odegrało istotną rolę w rozprzestrzenianiu się jazzu w Europie i już w latach dwudziestych XX. wieku przyciągało wielu amerykańskich muzyków. Takie kluby jak New Morning czy Duc des Lombards były głównymi ośrodkami paryskiej sceny jazzowej, a filmy jazzowe, których akcja toczy się w Paryżu również świadczą o tej szczególnej relacji pomiędzy miastem a muzyką. Pod żadnym względem nie jest to fikcja, tylko historyczna i kulturowa rzeczywistość. Na pewno Paryż poniekąd jest z tego powodu idealizowany, ale niezaprzeczalnie wielu artystom łatwiej było zagrać tutaj niż w ich własnym kraju. Wielu zresztą nadal ucieka do stolicy, zwłaszcza spośród francuskich muzyków. Sami mamy wiele szczęścia, bo chociaż jesteśmy coraz bardziej rozpoznawalnym zespołem, nadal działamy z naszego rodzimego miasta, Saint-Étienne.
Jak bardzo scena muzyczna Paryża różni się od sceny Saint-Étienne?
Saint-Étienne ma inną przeszłość, bardziej skupioną na scenach rockowo-punkowych i dubowych. Paryż ma dzisiaj wiele scen, tonie w całej tej masie, ale muzyka elektroniczna niezmiennie tam kwitnie. Warto jednak podkreślić, że stale rośnie we Francji entuzjazm związany z "nową sceną jazzową". W Saint-Étienne staramy się na nowo zdefiniować noc jako moment dzielenia się i świętowania podczas słuchania zarówno kwintetu jazzowo-funkowego, jak i house'owego DJ-a. Organizujemy sesje House Jams w Le Solar; gościmy artystów, których cenimy na scenie w Le Fil i przygotowujemy inne wieczory tematyczne, na przykład Jazz Rave, który odbywa się w podziemnych kopalniach miasta.
W ostatnich latach francuska scena jazzowa faktycznie wydaje się rozkwitać, dzięki takim artystom jak wy, Léon Phal, Damien Fleau, Ishkero albo Emile Londonien. Rzeczywiście dzieje się tam coś nowego?
Nie wydaje mi się, żeby coś nowego zaczęło dziać się dopiero teraz, może dzisiaj jest to po prostu bardziej widoczne na zewnątrz. Na pewno natomiast na obecnej scenie dochodzi do coraz większej ilości dialogów i prób zjednoczenia się po to, by na nowo zdefiniować, czym jest muzyka. Co ciekawe, nie ma żadnego pojedynczego rzecznika tej muzyki - pomagamy sobie wszyscy i wspieramy się nawzajem.
Istnieje w takim razie scena w znaczeniu nie tylko nowych zespołów z tego samego regionu, ale też spędzania razem czasu, współpracowania, organizowania wspólnych koncertów?
Zdecydowanie tak. Nasze drogi często krzyżują się na licznych scenach, gramy dla siebie nawzajem, jamujemy razem, a niektórzy z nas tworzą nawet wspólnie muzykę. Czujemy tę otaczającą nas ekscytację, ale przede wszystkim chcemy tworzyć wspólnymi siłami i bawić się jak dzieci.
Gdybyś mógł wybrać tylko jedną z tych osób, wolałbyś nagrać utwór z Herbiem Hancockiem czy Carlem Coxem?
Bez zastanawiania się wybieram Herbiego Hancocka. Jestem przekonany, że wiele by nas nauczył i że my też możemy wiele mu zaoferować. Szkoda Carla Coxa, ale gdybyś zasugerował Laurenta Garniera, Theo Parrisha albo Shuyę Okino, wybór byłby trudniejszy [śmiech].
fot. Marnat Josselin (1), Ben Rch (2, 3, 4)