Obraz artykułu Patrick Shiroishi: Nie wiem, co mnie przyciąga do eksperymentowania, ale cholernie mi się to podoba

Patrick Shiroishi: Nie wiem, co mnie przyciąga do eksperymentowania, ale cholernie mi się to podoba

Shiroishi opracował własne, niemal ambientowe, niekiedy noise'owe podejście do gry na saksofonie wspomaganym elektroniką i dociera do zaskakująco szerokiego grona odbiorców - koncertował między innymi z post-metalowym Sumac czy z Emmą Ruth Rundle. O tym, co go ukształtowało i dokąd zmierza dowiecie się z poniższej rozmowy.

Jarosław Kowal: Mimo że dorastałeś w Stanach Zjednoczonych, japońskie korzenie miały wpływ na twoją muzykę?

Patrick Shiroishi: Zarówno z perspektywy muzycznej, jak i osobistej, japońskie korzenie są bardzo ważną częścią mojej tożsamości. Ze względu na to, że urodziłem się i wychowałem w Stanach, odczuwam silniejszą więź z przodkami, którzy byli tutaj przede mną - jestem Amerykaninem japońskiego pochodzenia w czwartym pokoleniu od strony ojca. W miarę upływu lat, zadaję sobie jednak coraz więcej pytań i jestem coraz bardziej zainteresowany stroną matki, która w całości nadal żyje w Japonii. Kiedy dorastałem, słuchałem zarówno amerykańskiej, jak i japońskiej muzyki, dostrzegam pewne tendencje melodyczne obydwu, które wkradają się do tego, co gram, nawet jeżeli nie robię tego celowo. Uważam, że jest w tym coś pięknego.

Wiem o twoim zainteresowaniu japońską historią i takimi tematami, jak na przykład Rozporządzenie Wykonawcze 9066, co zainspirowało twój najnowszy album - "No-No 3/のの 三", ale czy wywiera na ciebie wpływ także współczesna japońska kultura, na przykład dzisiejszy jazz albo popkulturowe zjawiska pokroju mangi i anime?
Z całą pewnością tak jest. Staram się nadążać za muzyką i muzykami, zarówno obecnymi, jak i tymi z przeszłych pokoleń, ale trudno się w tym nie pogubić. Na tym polega piękno muzyki - istnieje jej niesamowicie wiele i istnieje niesamowicie wielu artystów do przesłuchania i poznania. Niektórzy z japońskich twórców, do których cały czas wracam to Keiji Haino, Kaoru Abe, Otomo Yoshihide, a zwłaszcza jego New Jazz Orchestra, Ichiko Aoba, Shizuka, Akira Sakata, Usurabi i oczywiście Ryuichi Sakamoto - niech spoczywa w pokoju.

Dorastałem, czytając mangi i oglądając anime. Kiedy byłem bardzo młody, rodzina z Japonii przesyłała mi na kasetach VHS filmy studia Ghibli pokoju "Mojego sąsiada Totoro", "Podniebnej poczty Kiki" czy jednego z moich ulubionych tytułów - "Nausicaä z Doliny Wiatru". Oczywiście kiedy byłem w liceum, oglądałem "Dragon Balla" i "Pokémona", a później, w liceum, zagłębiłem się w przygody Kenshina, "Cowboy Bebop" czy "Evangeliona"... Pochłaniałem w tamtym okresie ogromne ilości anime. Chociaż dzisiaj moje zapotrzebowanie znacznie zmalało - obecnie oglądam tylko "Atak tytanów" - anime i manga wciąż zajmują specjalne miejsce w moim sercu. Muzyka z tych seriali i filmów jest w dodatku okropnie niedoceniana... Spełnieniem marzenia byłoby nagrać któregoś dnia ścieżkę dźwiękową do jednej z produkcji studia Ghibli.

Przemawiam do innych nawet wtedy, kiedy milczę albo wtedy, kiedy wpuszczam do muzyki więcej miejsca na oddech

Jakiś czas temu rozmawiałem z Eri Yamamoto - japońską pianistką, która od prawie trzydziestu lat mieszka w Nowym Jorku - i wspomniała, że w japońskiej filozofii cisza zajmuje szczególne miejsce, co przekłada się na sposób tworzenia muzyki. Nawet jeżeli nie z tego samego powodu, to cisza jest także istotnym elementem twojej muzyki - przykładasz do pracy nad nią dużą wagę czy to spontaniczny proces?
Cisza i dźwięk idą ze sobą w parze ramię w ramię. Kiedy byłem młodszy, przerażało mnie pozostawianie wolnej przestrzeni w trakcie gry, zwłaszcza wtedy, gdy występowałem solo. Dopiero kiedy zacząłem zasłuchiwać się w twórczości niektórych japońskich muzyków freejazzowych - zwłaszcza w muzyce Masayoshiego Urabe i jego solowym albumie z 1996 roku, wydanym przez P.S.F. Records - dotarło do mnie, jak ważnym elementem muzyki jest cisza. Pełne oddanie się temu założeniu zajęło mi kilka lat, zwłaszcza pod względem występów na scenie, ale obecnie mogę uznać, że stało się częścią mnie. Podczas improwizowania czuję, że odnajdywanie miejsca na więcej przestrzeni jest ważne zarówno kiedy występuję sam, jak i z zespołem. Przemawiam do innych nawet wtedy, kiedy milczę albo wtedy, kiedy wpuszczam do muzyki więcej miejsca na oddech.

Podejrzewam, że łatwiej jest się pogubić w ciszy niż w dźwięku, bo jej jedyny parametr to długość trwania. Jaki jest twój sposób na pracę z ciszą - to raczej niemal matematyczna precyzja czy raczej zawierzanie instynktom?
Nauczyłem się, że ilekroć planuję coś w warunkach improwizowanych, narażam siebie w trakcie występu na wkradnięcie się do głowy pewnej skonkretyzowanej możliwości. Kiedy wchodziłem w jakąś przestrzeń z pewnego rodzaju matematyczną precyzją czy szczegółową mapą założeń i nie udawało się temu sprostać, uznawałem taki koncert za porażkę. Żeby dać z siebie naprawdę wszystko, muszę po prostu ufać instynktom i podchodzić do grania z czystym umysłem... i nadzieją, że moje palce będą w stanie zrobić to, co chciałbym, żeby robiły.

 

Zgodnie z często powtarzana anegdotą, Miles Davis podchodził w trakcie występów do Herbiego Hancocka i szeptał słowa pokroju: Jesteś w stanie grać tak, jakbyś nie potrafił grać? Kiedy już nauczysz się grać na instrumencie, warto zapomnieć, jak się to robi, żeby odnaleźć własny głos?
Wszystko zależy od tego gdzie i jak ktoś uczy się gry na instrumencie, a także od tego, co chcą z nim robić. Na przykład sposób, w jaki ja podchodzę do instrumentu jest inny od sposobu, w jaki podszedłby do niego ktoś ze świata muzyki poważnej. Nigdy nie uczęszczałem do szkoły, która pozwoliłaby mi nauczyć się gry na saksofonie, mimo że bardzo tego chciałem. Było mi wówczas przykro z tego powodu, ale z perspektywy czasu cieszę się, że nie obrałem tej drogi, bo dzisiaj grałbym pewnie zupełnie inaczej. Nie jestem aż tak uzdolniony od strony technicznej jak wielu innych instrumentalistów, ale nie mam z tym problemu. Potrafię przekazać słuchaczom moje uczucia, a to wszystko, co chcę umieć. Jeżeli chodzi o szukanie własnego głosu, to nadal jestem w trakcie tego procesu.

Nagrywasz i występujesz z wieloma bardzo różnorodnymi artystami, postrzegasz wasze wspólne działania jako odnajdywanie kompromisu pomiędzy tym, co robicie na co dzień czy to raczej kwestia odkrywania czegoś kompletnie nowego dla każdego z was?
Współpraca z wieloma artystami z całego świata to zaszczyt, cieszy mnie każde z tych zaproszeń do wspólnego działania. Zdecydowanie nie ma w tym niczego z kompromisu, to okazje do zrobienia czegoś nowego i odkrywania czegoś o swoim sposobie gry, z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, a co mogę później włączyć do solowej twórczości. Wspólne granie z innymi muzykami tworzy przestrzenie, w których mogę być kreatywny i mogę się rozwijać na różne sposoby, o jakich w pojedynkę w ogóle bym nie pomyślał.

 

Przy tak wielu wspólnych działaniach podejmowanymi z innymi artystami każdego roku czujesz, że kiedy znowu pracujesz z kimś, z kim nagrywałeś albo występowałeś wcześniej - na przykład z Dylanem Fujioką - to bardziej powrót do grania z dawnym przyjacielem, którego znasz na wylot czy ze względu na doświadczenia, jakie w międzyczasie zebraliście każde takie spotkanie okazuje się zupełnie inne?
W przypadku Dylana to granie ze starym przyjacielem, bo znamy się i gramy razem od czasów liceum. W pozostałych przypadkach to na ogół połączenie jednego z drugim. Kiedy często z kimś grasz, tworzycie własne słownictwo, a do tego zaczynacie posługiwać się nawzajem swoimi przyzwyczajeniami po to, by wspólnie je rozwijać. Grałem z Dylanem w kilku rożnych grupach, improwizowaliśmy też z innymi osobami, co chcąc nie chcąc prowadzi do uczenia się i przyswajania nowych umiejętności. Jako duet ciągle się rozwijamy, co słychać wyraźnie w naszej muzyce. Żaden z moich stałych współpracowników nie jest zainteresowany robieniem tego samego dwa razy, a dzięki temu wszystko pozostaje dla nas świeże.

Gram w sposób w pewnym sensie zbliżony do metalu, co ułatwia zbliżenie się do siebie podczas tego rodzaju koncertów. Słuchacze metalu mają zresztą dosyć otwarte umysły.

Jeździłeś do tego w trasy koncertowe z takimi artystami i artystkami jak Sumac albo Emma Ruth Rundle, których publiczność jest nastawiona na zdecydowanie głośniejszą muzykę. Występowanie na tego rodzaju wydarzeniach, gdzie znaczna część widowni może w ogóle nie znać twojej twórczości, to bardzo odmienne doświadczenie?
To była ogromna przyjemność i zaszczyt występować przed Sumac i Emmą. Są moimi bliskimi przyjaciółmi i jestem im bardzo wdzięczny za możliwość grania dla ich fanów. Wykonywałem bardziej ustrukturyzowany set, inny od tego improwizowanego, bo rzeczywiście jest to nowa publiczność, ale okazała się wyjątkowo cierpliwa i uważnie uczestniczyła w tym, co robiłem na scenie. Ostatecznie to jedyne, na co naprawdę można liczyć, kiedy staje się do występu przed ludźmi. Nie było w tym niczego ze zmagania się z odbiorcami, bo wydaje mi się, że gram w sposób w pewnym sensie zbliżony do metalu, co ułatwia zbliżenie się do siebie podczas tego rodzaju koncertów. Słuchacze metalu mają zresztą dosyć otwarte umysły, więc może to również kwestia tego czynnika.

Kiedy występujesz solo, z ograniczonymi możliwościami ruchu, ze wszystkimi oczami zwróconymi w twoim kierunku, może to być niekiedy niekomfortowe?
Denerwuję się przed każdym jednym występem, Podczas ostatniej trasy Emma podzieliła się ze mną modlitwą, którą czyta przed wyjściem na scenę, przypomnieniem, że oferujemy coś publiczności i nie chodzi w tym wszystkim o nas jako wykonawców... Naprawdę uwielbiam to podejście i staram się o nim myśleć przed występami. Odrobina whisky również pomaga oderwać się od rzeczywistości.

Grasz w przeróżnych miejscach - od klubów i plenerowych festiwali po galerie, liminalne przestrzenie czy nawet pustynię Mojave. Otoczenie ma wpływ na muzykę, która z ciebie wypływa?
W stu procentach tak. Na wiele sposobów otoczenie kształtuje również sam rodzaj występu. Mógłbym oczywiście odegrać ten sam set niezależnie od tego, w jakim znajduję się miejscu, ale nie jest to dla mnie interesujące. Jeżeli trafię do miejsca z dużym pogłosem, wolę bawić się barwą niż oddawać się czemuś szybkiemu i w wysokim stopniu skomplikowanemu od strony technicznej albo chodzić po całej dostępnej przestrzeni i korzystać z możliwości, jakie daje akustyka. Praca z otoczeniem to kolejny sposób na to, by odkryć w swoim graniu coś nowego - cokolwiek miałoby to być.

Myślisz, że wszyscy mają potencjał do słuchania nieco bardziej wymagającej muzyki? Ta mainstreamowa staje się coraz bardziej uproszczona, ale w przeszłości jazz czy muzyka poważna były dostępne dla wszystkich i nie wydawały się czymś elitarnym.
Nie uważam, żeby słuchanie prostej muzyki oznaczało niższe standardy muzyczne. Uwielbiam niektóre popowe piosenki z dwoma czy trzema akordami. Świat porusza się dzisiaj w znacznie szybszym tempie - zwłaszcza dla młodszych pokoleń - i poniekąd myślę, że stąd może wynikać to upraszczanie. Dzięki niemu, można zatrzymać kogoś, kto porusza się z dużą prędkością. Punk rock również jest jednak prostą od strony technicznej muzyką, a czuję z nim silną więź po dziś dzień. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co mnie przyciąga do eksperymentalnej czy rzucającej wyzwania muzyki. To nie jest świadomy wybór... ale cholernie mi się to podoba. Uwielbiam tworzenie całego nowego świata w ten sposób i gubienie się w nim. Mam nadzieję, że odkrywcze podejście do muzyki będzie docierać do coraz szerszego grona odbiorców i więcej osób poświęci tym brzmieniom czas i miejsce, na jakie zasługują.

W jakich najmniej prawdopodobnych okolicznościach najbardziej chciałbyś wystąpić?
Chciałbym grać w Hiroszimie i Nagasaki podczas zrzucania bomb atomowych.

 

fot. Amber Navran (1, 2); Pete AG (3)


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce